Od Tokio i Szanghaju poprzez Moskwę, Paryż i Londyn aż po Sao Paulo i Los Angeles ludzie żyją dziś w paraliżującym lęku. Łączy ich strach przed ekonomicznym Armagedonem, którego skutki trudno przewidzieć. Podzielają to samo apokaliptyczne przeczucie, iż w każdej chwili nasz świat może się zawalić, grzebiąc pod swoimi gruzami wszystko to, co było nam dotąd drogie: podstawowe prawa demokracji, nienaruszalne wolności obywatelskie, finansową stabilizację. Niepokój związany z perspektywą straty pracy, kupionego na kredyt domu czy oszczędności może wkrótce ustąpić miejsca dojmującej obawie o fizyczne przetrwanie, znanej do tej pory jedynie mieszkańcom krajów Trzeciego Świata.
Kryzys wydaje się nie mieć ani początku, ani końca. Zwykli zjadacze chleba są skonfundowani i nie wiedzą, czy dzisiejsze problemy to prosta kontynuacja krachu na Wall Street w 2008 r., czy raczej świeży kryzys, mający swe korzenie w zadłużonych krajach południa Europy. Albo początek zupełnie nowych kłopotów.
Może za kilka miesięcy – zgodnie z przewidywaniami marszczących czoło ekspertów – czeka nas powtórka z wielkiej depresji, a bankructwa wielkich koncernów, kilometrowe kolejki do urzędów pracy i widok armii żebraków w centrach amerykańskich i europejskich metropolii staną się nieodłącznym elementem ekonomicznej rzeczywistości.
W atmosferze fin de siecle'u
Żyjemy w cywilizacji lęku, gęstnieje atmosfera fin de siecle'u, choć przecież stulecie dopiero się zaczęło. Na naszych oczach następuje rozkład światowego krwiobiegu finansowego. W dodatku codziennie jesteśmy bombardowani złowieszczymi informacjami o umierającej planecie, której agonia, spowodowana globalnym ociepleniem, jest już właściwie nie do zatrzymania. Stoimy w obliczu utraty wszystkiego. Dosłownie wszystkiego.
Słynna teoria Francisa Fukuyamy o końcu historii rozpadła się niczym domek z kart. Liberalna demokracja i społeczna gospodarka rynkowa przyniosły Zachodowi jedynie miraż dobrobytu oraz zafałszowany obraz idealnego systemu władzy. Dobrobyt kupowano na kredyt, a model zachodniej demokracji nie zyskał, mimo wielu wysiłków, statusu eksportowego przeboju – wystarczy przyjrzeć się sytuacji w Iraku czy Afganistanie oraz śledzić rozwój wydarzeń w krajach ogarniętych do niedawna euforią arabskiej wiosny.
Wręcz przeciwnie – we współczesnym świecie najbardziej imponujący skok gospodarczy stał się udziałem autorytarnych Chin, zaś rozsadnikami kryzysu okazały się Stany Zjednoczone i Unia Europejska, które miały przecież stanowić wzorzec do naśladowania dla reszty globu. Pożegnaliśmy się z epoką optymizmu, która zrodziła się po upadku Związku Sowieckiego, oddaleniu wizji nuklearnej zagłady i ostatecznej porażce gospodarki planowej. Historia, zamiast się skończyć, gwałtownie przyspieszyła.
Społeczeństwa Zachodu są coraz bardziej zagubione. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc kruszy się ich najważniejsze spoiwo: wspólny cel działań. Dotąd było nim ustanowienie liberalnej demokracji, opartej na wolnym rynku i tych samych regułach obowiązujących każdego uczestnika gry. Czym mają się jednak kierować społeczeństwa gdy, po pierwsze, już ten cel osiągnęły, po drugie są nim rozczarowane, po trzecie zaś widzą, że reguły gry wcale nie są równe dla wszystkich. Jak pisał pionier francuskiej socjologii Émile Durkheim: „Jeśli społeczeństwo nie jest zjednoczone, jeśli brakuje mu dyscypliny niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania i jeśli nie potrafi wyartykułować wspólnego celu – jest niczym górka usypana z piasku. Wystarczy delikatny podmuch wiatru, by ją zmieść".
W sytuacji głębokiego kryzysu gospodarczego i społecznego obywatele szukają schronienia pod skrzydłami rządzących, oczekując od nich bezinteresownej opieki i planu wyjścia z opresji. Choć nie darzą ich zbyt dużym szacunkiem – dość zerknąć na wskaźniki zaufania do polityków w USA czy większości państw Europy – są gotowi poświęcić niektóre ze swoich swobód i przyzwyczajeń, aby tylko ktoś zapalił światełko nadziei i wyciągnął ich z ciężkiego stadium melancholii.
W ten sposób demokracja staje przed poważnym wyzwaniem. Czy politycy wykorzystają kryzys, aby poszerzyć swoje prerogatywy? Czy oprą się pokusie zagarnięcia jeszcze większych obszarów władzy, tym bardziej, iż nie muszą w tym celu przeprowadzać zamachu stanu i wprowadzać dyktatury?