Ponoć będzie łatwiej wykreślić się z ksiąg parafialnych. Oczywiście nikomu chrztu to nie unieważni, ale przynajmniej pozwoli zaspokoić silną u niektórych potrzebę publicznego zademonstrowania niechęci do Kościoła.
Gdyby wnioskować na podstawie liczby powstających wciąż nowych portali agitujących do wyrzeczenia się wiary, to mamy do czynienia z jednym z najważniejszych problemów nurtujących dziś Polaków. Twórcy stron internetowych poświęconych apostazji utrzymują, że już teraz setki tysięcy ludzi co roku formalnie zrywają więzi z katolicyzmem. Ani chybi polski Kościół powinien zwijać manatki, bo za rok – dwa nie będzie miał kogo nauczać. Tym bardziej że do apostazji przymierza się osobiście nawet Janusz Palikot, kiedyś wydawca kościółkowego tygodnika „Ozon". Zamierza też wspierać innych chętnych, którzy nie są pewni, w jaki sposób taką operację przeprowadzić.
Tyle że masowe apostazje to tylko (niezbyt) pobożne życzenie antyklerykałów. W archidiecezji krakowskiej, liczącej półtora miliona wiernych, obliczono, że w ostatnich latach deklarację apostazji składało co roku około 40 osób. Jeśli podobna tendencja jest w innych regionach, to rocznie polskiemu Kościołowi ubywa około 800 z niemal 34 milionów wiernych. To liczba bez znaczenia, także dlatego, że w tym samym czasie znacznie więcej dorosłych przyjmuje w Polsce chrzest.
Właściwie jednak należałoby się dziwić, dlaczego tak niewielu Polaków odchodzi z Kościoła. Etykieta katolika, szczególnie takiego, który poważnie traktuje swoją wiarę, to dziś kula u nogi. A w najlepszym przypadku wystawianie się na pośmiewisko. Sam pamiętam, jak mój redakcyjny szef żartował ze mnie, gdy poprosiłem kiedyś o przesunięcie niedzielnego zebrania na nieco późniejszą godzinę, abym mógł pójść na poranną mszę. – Dobrze, przesuńmy zebranie, wtedy Dominik zdąży nawet na dwie msze – rzucił z przekąsem, wywołując śmiech kolegów dziennikarzy.
Nieporównanie gorzej mają politycy. Prezentujący nader wyraziste poglądy Marek Jurek został wręcz wypchnięty z własnej partii, choć powołuje się ona na chrześcijańsko-demokratyczne inspiracje. Koledzy z PiS nie mogli wybaczyć Jurkowi, że uparcie domagał się przeniesienia przepisów z ustawy aborcyjnej do konstytucji, co miało utrudnić ich zmianę. Mniej radykalnemu Jarosławowi Gowinowi koledzy z PO oraz media wciąż uważnie patrzą na ręce, czyniąc mu zarzut, że w jego działaniach widać chrześcijańskie inspiracje – wątpliwości wróciły ostatnio, gdy premier powołał go na szefa resortu sprawiedliwości.
Oczywiście problem nie dotyczy wyłącznie Polski, a nawet można założyć, że w Polsce nie jest jeszcze najgorzej. Wystarczy przypomnieć najbardziej chyba znany przypadek z Zachodu, gdy otwarcie deklarowana wiara utrąciła polityczną karierę mądrego i wartościowego człowieka. Myślę o Rocco Buttiglione, włoskim filozofie, z którym rozmowę publikowaliśmy przed tygodniem w Plusie Minusie. Jego kandydaturę na komisarza Unii Europejskiej obalono w 2004 roku, wprost zarzucając mu, że zajmuje „ostentacyjnie katolickie" stanowisko w sprawie homoseksualizmu. Zresztą równie trudno jak w Europie jest w Stanach Zjednoczonych, choć z innych powodów – tam na przynależność do Kościoła katolickiego wielu protestanckich wyborców patrzy jak na jawną deklarację przystąpienia do watykańskiej V kolumny.
Katolicki polityk, aby nie dać się wypchnąć z życia publicznego, musi więc przynajmniej ukrywać swoje prawdziwe poglądy, łagodzić je i demonstrować przy każdej okazji swoją polityczną poprawność. Aby zrobić poważną karierę, powinien pójść krok dalej. Oficjalnie zbuntować się przeciw zasadom obowiązującym w Kościele. Skrytykować papieża, zaatakować Radio Maryja, domagać się usunięcia krzyża z miejsc publicznych. A może wręcz stwierdzić, że piekła nie ma i wszyscy zostaniemy zbawieni, niezależnie od naszej wiary i światopoglądu. A najlepiej, gdyby przyznał się do wątpliwości, czy Bóg w ogóle istnieje. Wtedy dziennikarze będą się dobijali do niego o wywiady, a liberalne elity udzielą mu łaskawie swojego poparcia.