W tym wszystkim, co robisz od paru lat, chodzi o zachowanie pamięci?
Nie tylko. Chodzi o to, że jeśli będziemy pamiętali, to może drugi raz to się nie zdarzy.
Aktualizacja: 20.02.2012 16:44 Publikacja: 18.02.2012 00:01
Foto: Fotorzepa, Antonina Grynberg Antonina Grynberg
W tym wszystkim, co robisz od paru lat, chodzi o zachowanie pamięci?
Nie tylko. Chodzi o to, że jeśli będziemy pamiętali, to może drugi raz to się nie zdarzy.
To naiwny jesteś jednak.
Niby tak, bo mimo że cały czas o tym mówimy, to ludzie w różnych miejscach ciągle się nienawidzą, mordują nawzajem, gardzą sobą i to się nie zmienia. Ale, wiesz, ja jeżdżę po szkołach i prowadzę warsztaty. I jak mówię o Zagładzie, jak Niemcy mordowali Żydów, to wszyscy są przejęci i nawet niektórzy popłakują, a potem pytam, jak to jest, że u was pobili Cygana i wszyscy z okolicy się schodzili i krzyczeli: „Dokopać mu jeszcze!"? Oni wtedy pytają: To to jest to samo? – I zaczynamy gadać i ja wierzę, że z takiego gadania coś sensownego może wyniknąć.
Ale to się zaczęło od twojej osobistej potrzeby zachowania pamięci o rodzinie?
Zaczęło się od jakiejś „psychiatrii". Najpierw było jeżdżenie do Auschwitz. Jak jest dobra pogoda, to z Warszawy możesz skoczyć, popłakać i wrócić jeszcze tego samego dnia. Ja tam jeździłem bardzo długo i nic z tego nie wynikało, poza tym, że coraz bardziej wariowałem. I umówiłem się ze sobą, że pojeżdżę tam przez rok co miesiąc na kilka dni i coś z tego zrobię. Dogadałem się z muzeum, dostałem pokój gościnny w komendanturze i mieszkałem.
Jak ci się mieszkało w Auschwitz?
W nocy nie spałem. Zimą dostawałem tej samej szajby co wszyscy. Wstawałem z łóżka i myślałem, że głupio tak ubrać się ciepło i zjeść normalne śniadanie. Nie wypada w obozie koncentracyjnym. Ale nauczyłem się, że nic mi nie pomoże, jak marznę, albo jak jestem głodny, więc potem jadłem. Rano przyłączałem się do jakiejś grupy, chodziłem z nimi przez cztery albo sześć godzin, zależnie, jaką trasą szli, potem mówiłem im o sobie, co mnie łączy z tym miejscem, a na koniec pytałem ich, co oni tutaj robią. Zapisywałem odpowiedzi w zeszycie, wolałem w zeszycie, nie używałem dyktafonu, bo bałem się, że jak będę używał dyktafonu, to mnie za dziennikarza wezmą. I każdemu rozmówcy robiłem zdjęcie, kompletnie nieostre, bo Auschwitz nie jest miejscem na sesje fotograficzne. I po takim dniu wracałem do swojego pokoju w komendanturze, i próbowałem sobie radzić. Najpierw trochę piłem, ale szybko się zorientowałem, że to nie działa. Picie się mści, bo i tak nie możesz spać, a potem jeszcze rano masz kaca. No i spędziłem tak rok, zatruwając siebie i swoją rodzinę.
I powstała książka „Auschwitz. Co ja tu robię?". Wiesz już co tam robiłeś?
Dzięki tym pobytom wiem, z jak wielu różnych powodów można tam jeździć, i wynurzyłem się ze swojego świata. Taką korzyść odniosłem.
Ty byłeś zanurzony w świecie ocalonych?
Nie byłem zanurzony w ich świecie, ale jedyna perspektywa mówienia o Zagładzie to była dla mnie perspektywa ocalonych. Do Auschwitz co roku przyjeżdża milion 300 tysięcy ludzi, połowa to Polacy, a reszta to też nie wszyscy Żydzi, więc poznałem inny sposób przeżywania tego miejsca, niż znałem do tej pory.
A co było do tamtej pory?
Opowieści babci i rodziców.
Opowiadali ci o wojnie i Holokauście?
Bardzo dużo. Babcia przeżyła Auschwitz, pracowała u doktora Mengele w Hygiene Institute. Przyjechała do obozu w lipcu 1943 roku transportem z Drancy we Francji. Przedtem przez miesiąc była w więzieniu pod Paryżem, francuscy policjanci wybili jej wszystkie zęby. Potem załadowali ją do transportu, dojechała do Auschwitz i na rampie padło pytanie, czy są lekarze. Jej przyjaciółka Sławka Kleinowa, lekarka (po wojnie miała w Czecho- słowacji proces jako trockistka), podniosła rękę i podniosła rękę mojej babci, która była farmaceut- ką. I one jako jedyne z tego transportu weszły do obozu, reszta poszła od razu do komór gazowych. Dziadek był już w obozie rok wcześniej. Nie przeżył, zmarł na tyfus tuż przed wyzwoleniem. Był w ruchu oporu w Auschwitz, to wiem. Ojciec przeżył getto warszawskie, potem ukrywał się z rodzicami w Warszawie i okolicach. Moja mama jako trzyletnie dziecko została sama w Paryżu, bo obydwoje rodziców deportowano do Auschwitz. Do końca wojny transportem we Francji tułała się po różnych domach dziecka i też przeżyła.
Ty dorastałeś, słuchając tych historii?
Ja przez długi czas myślałem, że tak jest w domach u wszystkich dzieci. Że wszyscy starzy ludzie mają numer telefonu wypisany na ręku, albo mają szramy, bo sobie ten numer wytarli. A potem zrozumiałem, że to nie jest numer telefonu i że nie wszyscy to mają, tylko u nas.
Kiedy to zrozumiałeś?
Poważniejsze rozmowy się zaczęły, jak wszystkie dzieci poszły do komunii, a ja nie. Wtedy było polowanie na Żyda w szkole.
Jakie polowanie na Żyda?
Normalne, dostawałem łomot.
Kiedy to było?
Ja jestem z 66, czyli...
...w 74 to musiało być, Polska wygrywała na mistrzostwach świata, a ty dostawałeś łomot...
Ganiali mnie po szkole na Bielanach i bili.
Za co?
Najpierw za to, że mówiłem, że człowiek od małpy pochodzi, a potem, jak już się zorientowali, że jestem Żydem, to taki wpierdol dostawałem, że hej.
Wiedziałeś, o co chodzi?
Jak uciekasz przed bandą kolegów, którzy cię gonią, to nawet nie musisz wiedzieć, o co chodzi.
A co to byli za chłopcy?
Koledzy z klasy. Ci sami, z którymi przedtem paliłem papierosy za śmietnikiem w szkole.
Która to była szkoła?
Podstawówka numer 5 na Bielanach. Moją wychowawczynią była urocza pani, którą bardzo miło wspominam, pani Zagórska. Rodzice pytali ją, czy będzie jakiś kłopot z tym, że ja nie chodzę na religię. A ona mówiła: Nie, nie, żaden problem – do czasu komunii. Miała rację, wiedziała, że tak będzie, nie byłem pierwszy. Potem rodzice postanowili przenieść się trochę bliżej miasta i wylądowałem w szkole przy placu Komuny Paryskiej, jak się wówczas plac Wilsona nazywał. Tam było lepiej.
W twojej nowej książce „Ocaleni z XX wieku" powtarza się ten schemat. Żydowskie dzieci, które przed wojną szły do polskiej szkoły miały spokój – do komunii. Potem ksiądz informował dzieci, kto zabił Chrystusa, i się zaczynało.
Ja tak tego nie powiem, bo nie wiem, co ksiądz moim kolegom powiedział albo nie powiedział. Faktem jest, że to się działo przed komunią, kiedy dzieci często chodzą do kościoła. Takie są nasze losy tutaj. Do komunii jest luz, nikt na ciebie nie zwraca uwagi, potem – jak źle trafisz – to się zaczyna.
W twojej książce jedna pani opowiada historię, jak pięcioletni Bogumił Kobiela latał za nią – ona miała wtedy trzy lata – i krzyczał, że zabiła Chrystusa.
Tak opowiada jedna z moich bohaterek.
Rozumiem, że twoja książka nie ma żadnych pretensji naukowych ani nie jest komentarzem na temat zachowań Polaków w czasie wojny czy przed wojną. To jest zapis rozmów z ludźmi, którzy mówią to, co zapamiętali. Ale masz świadomość, jak będzie odbierany fakt, że z tych 25 osób, które wybrałeś, co najmniej połowa mówi o tym, jak dostawała lanie od Polaków za to, że „Żydzi zabili Chrystusa"?
Ja nie stosuję żadnej metodologii naukowej. Słucham ludzi i zapisuję ich historie. Dodam, że wiele pracy włożyłem w to, żeby zamieścić w tej książce nazwiska wszystkich Polaków, o których moi bohaterowie dobrze mówili. Ale nie mam też najmniejszego zamiaru weryfikować czy podważać wersji podanych przez moich rozmówców. Moim zamierzeniem było zapisanie tego, co mają ci ludzie w głowie u schyłku swojego życia. To są osoby w wieku 80, 90 lat. To, co mi przekazali, to jest ich prawda o własnym życiu. Z tą prawdą odchodzą. Ja ich nie pytałem, jak przeżyłeś wojnę albo co ci zrobili Polacy. Pytałem, co słychać, jak im się żyje, jaki był dla nich XX wiek. Oczywiście większość natychmiast opowiadała o wojnie.
Co będzie z ich historiami, jak umrą? Co z nich zostanie?
A co zostało z bitwy pod Grunwaldem? Przepis, jak zrobić bimber – 1410. I z ich historią też tak będzie. Od bitwy pod Grunwaldem dzieli nas 600 lat, od powstania listopadowego prawie 200, więc ludzie mają żywszy stosunek do powstania listopadowego. Ale to jest historia i im więcej czasu będzie mijało, tym większy dystans emocjonalny będziemy mieli również do takich wydarzeń jak Zagłada. Pamiętasz, jak w szkole przychodzili do nas bohaterowie wojenni – akademia i przemówienie? Kiedyś przyszła do naszej szkoły starsza pani, chyba żona Aleksandra Kamińskiego, autora „Kamieni na szaniec". I ja pamiętam tę znudzoną salę, my gadamy między sobą, nauczyciele nas uciszają, jej drży głos, to wszystko było kompletnie bez sensu i dla niej, i dla nas. I domyślam się, że kiedy ja prowadzę jakieś spotkanie w szkole i mówię o Zagładzie, to dzieciaki dokładnie tak samo traktują mnie. Bo taka jest kolej rzeczy. Tak, wracając do twojego pierwszego pytania, naiwne jest liczenie na to, że opowiadanie ludziom o Zagładzie zmieni świat. Mimo wszystko będę próbował.
A jak reagujesz na zarzuty, że oczerniasz Polaków takimi opowieściami? Słuchałem kiedyś wywiadu, którego udzielałeś w „Klubie Trójki" po publikacji książki „Auschwitz. Co ja tu robię?". Zadzwoniła pewna pani i takim ciepłym, aksamitnym głosem zaczęła się żalić, jacy Żydzi są podli, że nie potrafią docenić, jak im dobrze było w Polsce przed wojną i jak zawłaszczają pamięć o ofiarach wojny.
Słucham takich ludzi jak ta pani i tyle. Co miałem jej powiedzieć? Opowiem ci taką historię z trochę innej strony o tym samym. Podczas jednego z pierwszych pobytów w Izraelu jadę autobusem i rozmawiam z kolegą po polsku, podchodzi do nas starsza kobieta i zaczyna wrzeszczeć: Tu nie wolno mówić po polsku! – Jak to nie wolno? – mówię. – Każdy mówi, jak chce. Będę mówił polsku. – A ona na to: Nie, bo Polacy to mordercy. – Ja się oburzyłem i mówię, że nie wolno tak generalizować, że to Niemcy dokonali Zagłady, a nie Polacy, zaczynamy rozmawiać i okazało się, że mąż tej pani zginął w pogromie kieleckim. I co ja mam jej powiedzieć? Grzecznie się pożegnałem i tyle. Niektórzy z tych ludzi są tak uszkodzeni psychicznie, że nie warto przykładać do nich jakichś obiektywnych miar. Oni się po prostu zwierzają, to jest wszystko, na co ich stać.
Twoja książka to nie jest jednak nieprzerwany zapis ludzkich tragedii, podłości, żalów. Tam jest humor, dowcip, historie miłosne, opowieści o dramatach wojennych, ludziach z ruchu oporu. Na jakiej zasadzie dobierałeś rozmówców?
Po pierwsze starałem się, żeby to były pary. Wiedziałem, że to daje szansę na jakąś interakcję, śmieszne powiedzonko, zarejestrowanie ludzkich odruchów. Ale faktem jest, że przez te kilka tygodni, w trakcie których spotykałem moich rozmówców, wysypała się na mnie ciężarówka tragedii i to oczywiście mnie bardzo wymęczyło psychicznie. To nie były wyłącznie miłe spotkania. Raczej zabrały mi siły, niż dodały.
Twoja obecność w tych rozmowach jest subtelna, ale ważna. Po części to ty jesteś bohaterem tej książki.
Oni tylko dlatego ze mną rozmawiają, że jestem tym, kim jestem. Oni wszyscy wiedzieli, że jestem Żydem, część z nich sprawdzała, czy ja wiem.
Pytałem, co słychać, jak im się żyje, i jaki był dla nich XX wiek. Większość natychmiast opowiadala o wojnie
Czy ty wiesz, że oni wiedzą, że jesteś Żydem?
Nie, czy ja wiem, że jestem Żydem. Pytali: to nazwisko, co pan nosi, to jakie jest?
Pewnie cię pytali, czy jesteś krewnym Henryka Grynberga.
To jest moje przekleństwo, teraz ten pisarz. Wszyscy myślą, że jestem jego synem. Wszystkie rozmowy zaczynałem od tego, że mój tata ma na imię Marian.
Co ci dała ta książka?
Odrobinę zaspokoiła tęsknotę za dziadkami. Moi rozmówcy to oczywiście nie to samo, nie mogę się do nich przytulić, pogłaskać po twarzy, ale to są podobni ludzie do dziadków, ta sama ekipa. Ekipa, która odchodzi, jeszcze chwila i jej nie będzie. Kiedy siadałem wśród nich, to się czułem, jakbym do dziadków przyjechał. Poza tym oni się cieszyli, bo oni też tam nie mają z kim rozmawiać.
To jest kolejna ciekawa obserwacja, która wynika z tej książki. Po pierwsze niektórzy z nich nie opowiadali wcześniej o swoim życiu. A jeśli już zaczynali mówić, to na początku, po ich przyjeździe do Izraela, nikt nie wierzył w ich historie.
Nie dopuszczali ich do głosu i nie szanowali za to, że się dali zaprowadzić na rzeź, jak stado baranów. Ten stosunek do ocalonych w Izraelu zaczął się zmieniać dopiero przy okazji procesu Eichmanna. Wtedy okazało się, że nie jak stado i nie jak baranów, ale na rzeź – jak najbardziej. I wtedy cały kraj zrobił pół kroku do tyłu, poczuł się okropnie winny w stosunku do tych ludzi i wielu osiadłych wcześniej w Palestynie Izraelczyków zrozumiało, co oni zafundowali ocalonym z Zagłady. Ale do tej pory są w Izraelu ludzie, którzy gardzą ocalonymi. Nie dlatego, że są starzy, zniedołężnieli, ale dlatego, że nie walczyli.
Mówiłeś wcześniej, że dzięki wyjazdom do Oświęcimia wynurzyłeś się ze świata ocalonych. „Ocaleni z XX wieku" to jest dla ciebie dalszy ciąg tego procesu?
Wynurzam się z pewnej narracji, która jest w moim życiu obecna. Ja nie żyję w cieniu ocalonych, to raczej element dodatkowy w moim życiu, element, którego nie mieli moi koledzy ze szkoły. I ten kawałek dalej we mnie jest, bycie Żydem jest dla mnie ciągle niezwykle ważne, a Zagłada jest istotną częścią moich korzeni. Przez wszystkie pokolenia do czasu wojny Żydów definiowało co innego: religia, kultura, historia. Nas, Żydów urodzonych po Zagładzie, definiuje głównie historia, a zwłaszcza ten jeden fragment historii – Zagłada. Moje wynurzanie się to jest do pewnego stopnia odejście od takiego rozumienia bycia Żydem. Staram się, żeby to nie był środek ciężkości mojego bycia Żydem. Ja nie jestem religijny, świąt nie obchodzę, ale jak się nazywasz Grynberg, to tak na dzień dobry – zanim ty wiesz, wszyscy wiedzą.
Dla wielu polskich Żydów momentem definiującym ich stosunek do pochodzenia była sprawa Jedwabnego i całej debaty po książce Grossa. U ciebie też tak było?
Nie, ja nigdy nie robiłem żadnego coming outu, całe moje środowisko wiedziało, że jestem Żydem. Nie miałem potrzeby jeszcze bardziej zaznaczać czegoś, co dla mnie i dla ludzi z mojego otoczenia i tak jest oczywiste. Jeśli chodzi o rytuały związane z moim byciem Żydem, to mam taki swój program, np. chodzę co roku na obchody rocznicy powstania w getcie. To mi wystarczy. To miasto jest też dla mnie śladem historii rodziny.
Rodzice pokazywali ci, gdzie się ukrywali?
Ojciec pokazywał mi dokładnie, gdzie na Felińskiego siedzieli w piwnicy. I jak przyszli Niemcy, zaczęli krzyczeć, że wrzucą granat, albo jak wychodził z tej piwnicy i widział serie z karabinów z taką łuną z tyłu, takie smugi było widać. Kiedyś zaprowadził nas na Marymont, chodziliśmy obok stadionu piłkarskiego i znaleźliśmy jakieś fundamenty. Mama od razu zorientowała się, o co chodzi, a ja z bratem nie bardzo. Wreszcie ojciec znalazł miejsce, gdzie było wejście do tego nieistniejącego domu, mówi: Tutaj się szło prosto, potem się skręcało, potem się przechodziło przez kuchnię i tu stała szafa, i tu siedzieliśmy. Pokazuje dziurę w ziemi i mówi: Tam siedziałem rok. I to jest paręset metrów od miejsca, w którym teraz rozmawiamy. Zresztą ja też zaprowadziłem tam swoje dzieci. Zauważyłem, że jakaś budowa tam się zaczyna i to był ostatni moment, żeby zdążyć im pokazać, gdzie to było.
Jak ojciec opowiadał ci takie rzeczy, to uważałeś go za bohatera?
On nam mówił, jak to jest siedzieć w piwnicy, mając trzy lata, i nie móc kaszlnąć. Nie myśleliśmy o tym jako o bohaterstwie. Myśleliśmy, że on strasznie cierpiał jako dziecko. W tych historiach żydowskich z wojny w ogóle nie ma żadnego bohaterstwa. To jest różnica między np. powstaniem warszawskim a powstaniem w getcie. Jedno jest bohaterskim zrywem, a w drugim chodziło o to, żeby – jak to mówi Poldek Majmon z mojej książki – zapisać trzy linijki w historii Żydów, żeby był dowód na to, że walczyli, i żeby w Palestynie o tym się dowiedzieli. Poldek chyba przeczuwał, jak Żydzi, którzy przeżyją, będą traktowani w Izraelu po wojnie.
Czy ty masz pretensje do Polaków, do środowiska, w jakim się wychowywałeś?
Nie mam żadnych pretensji do Polaków, Polski, Żoliborza, Bielan, szkoły. Polska jest moją ojczyzną, nigdzie się z niej nie ruszam, to jest moje miejsce, które kocham. Oczywiście mam pretensje do konkretnych osób za konkretne rzeczy. Ja ci powiem, jak to wygląda w wersji light. Miałem kiedyś zdjęcia w Barcelonie, duża ekipa, duży dom produkcyjny z Polski. Bardzo mili ludzie, fajna praca, urocza kierow- niczka produkcji, z którą spędziłem poprzedni tydzień, ciężko pracując. Siedzimy po zdjęciach w barze i przechodzą obok jacyś chasydzi. I ktoś z grupy krzyczy: O, Gryn- berg, idą twoi! Ta dziewczyna, kierowniczka produkcji, pyta mnie: Dlaczego oni mówią, że idą twoi? To jej mówię, że jestem Żydem i że kolegom się kojarzy, to pewnie taki dowcip miał być, i takie tam... I ja widzę, jak jej twarz tężeje, strach na twarzy, cisza, widzę, jak ona myśli, co by tu powiedzieć, i w końcu mówi: To niesłychane, że ty się nie wstydzisz przyznać.
Taka miła chciała być. Potem już tak bardziej z dala mnie omijała. Nie wiem, może jej śmierdziałem.
To jest wersja lightowa, a jaka jest wersja ostra?
Na przykład: jeden kolega mojego syna wstaje na godzinie wychowawczej w liceum na Żoliborzu i mówi w obecności nauczycielki: Ja jestem antysemitą, ale ty się, Mosiek, nie martw – zwraca się do mojego syna – bo ty jesteś nasz.
I jak zareagowała nauczycielka?
W ogóle nie zareagowała. Potem mówiła, że jest demokracja i każdy może mówić, co chce.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Plus Minus
W tym wszystkim, co robisz od paru lat, chodzi o zachowanie pamięci?
Nie tylko. Chodzi o to, że jeśli będziemy pamiętali, to może drugi raz to się nie zdarzy.
„Przyszłość” Naomi Alderman jest dobrze napisana, lecz słabo pomyślana. Tym samym wkracza w obszar naiwności. Bo...
W „Pilo and the Holobook” gracze wcielają się w kosmicznego lisa odkrywcę.
Jesteśmy zbudowani z tego samego „materiału”, a jednak starzejemy się inaczej.
Oglądam raczej starsze filmy. Ostatnio puściłam córkom film „Good bye, Lenin!” i zrobił na mnie większe wrażenie...
W nowym dziele twórcy „Peaky Blinders” bohaterowie, nawet ci szlachetni, noszą w sobie mrok. Jedni nauczyli się...
Lenovo jest liderem rynku komputerów PC w Polsce. Motorola jest tu jednym z liderów rynku smartfonów.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas