Podczas swojej opozycyjnej działalności w NRD Joachim Gauck był określany w dokumentach bezpieki mianem Larve. Nikt wówczas nie spodziewał się, że larwa przepoczwarzy się kiedyś w prezydenta Republiki Federalnej Niemiec.
Dla jego dawnych prześladowców nominacja Gaucka na najwyższy urząd w państwie to policzek. Dla skrajnej lewicy – skandal. Dla jego towarzyszy z lat walki przeciwko komunie – zadośćuczynienie za wspólną niedolę i „domknięcie" procesu jednoczenia kraju. Dla milionów Niemców ten wybór to nadzieja na moralne odrodzenie ich ojczyzny.
A dla Angeli Merkel? Taktyczna porażka, która może ją sporo kosztować.
Rywale z tyłu
Niemieckie życie polityczne nie należy do najbujniejszych. Dlatego każda drobna afera urasta tutaj do rangi trzęsienia ziemi, a każda niepoprawna wypowiedź może się okazać dla polityka zabójcza.
Gdy zatem wyszło na jaw, że prezydent Christian Wulff, namaszczony dwa lata temu przez panią kanclerz, nie jest do końca krystaliczną postacią, że ubabrał się w jakichś ciemnych sprawkach, media zwęszyły świeżą krew. Mocno chwyciły kość i już jej nie wypuściły.
W podobny sposób poległ poprzednik Wulffa Horst Köhler, który nieopatrznie stwierdził, że Bundeswehra ma za zadanie bronić gospodarczych interesów Niemiec, by wkrótce stać się obiektem zjadliwej krytyki mediów. Nie podobało im się, iż głowa państwa przesiąkniętego ideą pacyfizmu pozwala sobie na tak ryzykowne tezy. Köhler nie wytrzymał ciśnienia i wywiesił białą flagę. Jego miejsce zajął Wulff. Miał być sztywny, nudny i bezbarwny. Rychło jednak rozpalił scenę polityczną nad Renem do czerwoności.
Gdy afera z jego udziałem nabierała rozpędu, Niemcy zaczęli się głośno zastanawiać: co się dzieje z naszym państwem, jeśli Zgromadzenie Federalne nie jest w stanie wybrać odpowiedniego kandydata na prezydenta? Czy rzeczywiście elita polityczna upadła tak nisko, że nie sposób znaleźć kogoś, kto miałby klasę, twardy kręgosłup i byłby szanowany przez większość obywateli?
Gdyby w Niemczech prezydenta wybierał cały naród, te wątpliwości zostałyby szybko rozwiane. Tuż po dymisji Wulffa instytut Emnid przeprowadził sondaż, w którym 54 proc. ankietowanych zadeklarowało, iż poparłoby pastora Gaucka. Jego hipotetyczni rywale pozostali daleko z tyłu.
A zatem naród swojego prezydenta już miał. Teraz tylko narodu musieli posłuchać partyjni liderzy, jak dotąd nieczuli na jego apele.
Już w czerwcu 2010 roku Gauck otarł się o prezydenturę. Otrzymał wtedy poparcie tylko SPD i Zielonych, choć miał szansę, by stać się kandydatem ponadpartyjnym. Jednak Angela Merkel forsowała Wulffa. Ostatecznie jej faworyt wygrał z Gauckiem dopiero w trzeciej turze głosowania. Lecz było to gorzkie zwycięstwo: wielu Niemców od początku patrzyło na Wulffa z nieufnością jako na tego, który ukradł fotel ich ulubieńcowi i jako na aparatczyka, który został głową państwa tylko dzięki parlamentarnym gierkom, a nie dlatego, że sobie na to zasłużył.
Merkel na kolanach
Gauck zyskał przydomek Prezydenta Serc (Präsident der Herzen). Pastor, były szef Urzędu ds. Akt Stasi, człowiek o nieskazitelnej biografii, okazał się odtrutką na berlińską śmietankę władzy, zepsutą i nieudolną. Gauck łączył w sobie cechy Lady Di i Dalajlamy. Jedna z brytyjskich gazet nazwała go „niemieckim Mandelą".
Nic więc dziwnego, że gdy Christian Wulff ogłosił swoją rezygnację, cały kraj, od Monachium po Lubekę, zaczął skandować: „Gauck, Gauck, Gauck!".
Socjaldemokraci i Zieloni raz jeszcze, bez najmniejszego wahania, wysunęli jego kandydaturę. Wkrótce poparli go też liberałowie z FDP – koalicyjnego partnera chadecji. Ta decyzja, nieuzgodniona z Angelą Merkel, omal nie doprowadziła do gabinetowego kryzysu.
Merkel groziło osamotnienie. Gdyby po raz kolejny zastopowała wybór Prezydenta Serc, społeczeństwo mogłoby odwrócić się od niej na dobre.