Przez lata w polskiej polityce i publicystyce funkcjonowało pojęcie „temat zastępczy". To mocno zużyte i nieco już zapomniane określenie miało oznaczać sprawę, która zaprząta umysły prostaczków, choć – zdaniem światłych elit – nie powinna. Chodziło zazwyczaj o kwestie takie, jak religia w szkole, krzyż w sejmowej sali czy aborcja. Elity uważały, iż godne zainteresowania jest najwyżej to, co wywołuje reakcje rynków finansowych, powoduje zmianę PKB lub – w ostateczności – wzrost albo spadek stopy bezrobocia. Początkowo na miano tematu zastępczego zasługiwał nawet spór o preambułę do konstytucji przyjętej w 1997 roku – oczywiście tylko do momentu, kiedy w znalezienie kompromisu w kwestii obecności Boga w inwokacji zaangażował się Tadeusz Mazowiecki.
O temacie zastępczym przypomniałem sobie ostatnio, czytając teksty opublikowane na stronach zagranicznych jednej z polskich gazet. Dziennikarz opisujący kampanię prawyborczą w Partii Republikańskiej w USA był niepomiernie zdziwiony, że w debacie publicznej dla Amerykanów najważniejsze okazały się wojny kulturowe o aborcję i antykoncepcję, a nie – jak chciałby autor tego tekstu – kryzys i bezrobocie. Minęły najwyżej trzy tygodnie i autor wspomnianego tekstu – w jednej z kolejnych korespondencji z Waszyngtonu – wytłumaczył czytelnikom i sobie samemu, że właściwie nie ma powodu do zdziwienia. Debaty o sprawy światopoglądowe zajmują bowiem tylko ludzi – cytuję dokładnie tę charakterystykę – „otyłych, niewykształconych i zaściankowych", głosujących na niewłaściwego (bo bardziej konserwatywnego) kandydata. A więc tych, których opinie dla współczesnej cywilizacji nie mają większego znaczenia...
Żeby nie było wątpliwości – podobne banialuki nie są specyfiką polskiej prasy, zdarzają się nawet i najbardziej prestiżowym zachodnim mediom. W jednej z angielskojęzycznych gazet, w przedwyborczej analizie – tym razem dotyczącej Francji – wyczytałem, że Nicolas Sarkozy wspomniał o zagrożeniu, jakie stanowią dla francuskiego stylu życia imigranci, tylko dlatego, aby odwrócić uwagę wyborców od najpoważniejszego problemu, jakim są kłopoty gospodarcze.
Nie twierdzę, że kryzys nie ma wpływu na nasze życie i że ludzie nie chcą mieć dobrej pracy lub lepiej zarabiać. To ważne, ale niekoniecznie najważniejsze. Natomiast autorzy wspomnianych powyżej analiz redukują człowieka do istoty ekonomicznej, automatu, który potrzebuje tylko paliwa, aby jakoś funkcjonować. Zdają się mówić: po co wam jakieś idee i wartości, skoro nie wywołują reakcji rynków finansowych? Przekonują – wbrew temu, co można zobaczyć gołym okiem – że człowieka obchodzą głównie micha z żarłem, zatrudnienie i emerytura. A kwestia zachowania cywilizacji chrześcijańskiej, tożsamości narodowej, państwowej suwerenności, swoboda wyznawania wiary czy ochrona życia to sprawy trzeciorzędne, mogące pasjonować tylko oszalałych radykałów z obu stron barykady. Tyle że to nieprawda. Gdyby mieli rację, to uwagi Francuzów czy Amerykanów nie mogłyby przyciągnąć – nawet sztucznie wywoływane – debaty światopoglądowe. Gdyby mieli rację, to Palikot nie miałby sporego klubu w Sejmie, a i Donald Tusk nie pogrywałby antyklerykalnymi hasłami.