Czy to już zmasowany atak? Jego obiektem stała się rodzina i polityka państwa, która miałaby rodzinę wspierać? Zwolennicy samobójczej koncepcji wywieszenia białej flagi mówią: wyludniamy się, ale nic się na to nie poradzi. Więcej – przekonują, że nie jest to wcale takie złe. I za nic mają, że przeczą temu fakty, badania, doświadczenia innych krajów i zdrowy rozsądek.
Zamiast zgadzać się z powyższą fatalistyczną i szkodliwą wizją, powinniśmy uznać rodzinę – obok gospodarki, armii i polityki zagranicznej – za jeden z najważniejszych elementów racji stanu. Dlaczego? Bo warto. Po pierwsze, liczebność narodu wpływa na to, jaką pozycję zajmuje on w światowej hierarchii. Po drugie, bez wspierania rodzin i bez rodzących się w nich dzieci – jako kraj – skazujemy się na marazm, dryf, rozmywanie naszych wartości, a nawet utratę niepodległości. I po trzecie, zwyczajnie da się prowadzić skuteczną politykę, która wzmacnia rodzinę i zachęca ludzi do posiadania potomstwa.
Bez głowy
Polityka kapitulacji i niezrozumienia wagi problemów demograficznych idzie z góry. Premier Donald Tusk w trakcie negocjacji koalicyjnych dotyczących podniesienia wieku emerytalnego miał powiedzieć, że „najtańsze dla państwa są rodziny bezdzietne". I – jak się zdaje – nie był to lapsus. W ostatnim czasie mnożą się tego typu deklaracje. Co gorsza, głoszą je nie jacyś oderwani od rzeczywistości aktywiści pojednania z Marsem, lecz – mogłoby się wydawać – poważne media.
Oto Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej" przechadza się po Warszawie – smutny to był obrazek – z banerem „Pierdolę, nie rodzę". Martyna Budna pisze w tygodniku „Polityka", że „pod pewnymi względami przyszłość za 20, 30 lat jest zaskakująco czytelna. Polaków będzie mniej. Ale to żaden koniec świata. Przeciwnie – ta sytuacja ma też spore plusy". Na poparcie swych tez autorka nie przedstawia jednak żadnych przekonujących argumentów.
Andrzej Andrysiak w „DGP" stawia z kolei tezę, że „rząd powinien przestać zajmować się czymś tak nieefektywnym jak polityka prorodzinna, bo nie o bonusy tu chodzi, ale o wartości, na które politycy – na szczęście – nie mają wpływu". Do tego jeszcze „Newsweek" zamieszcza pod wdzięcznym tytułem „Gówniarze i patrioci" manifest niejakiego Dawida Karpiuka, nowego nabytku tygodnika, któremu „chce się śmiać", gdy słyszy o tym, że rodzi się mało dzieci, i według którego „rodzina i dzieci nie są już sposobem na życie".
Żywotność społeczeństwa
Tego rodzaju manifesty powstają w czasie, gdy niska dzietność, połączona ze starzeniem się społeczeństwa i, jakby tego było mało, ujemnym saldem migracji (na stałe wyjechało prawie 1,3 mln Polaków) jest jednym z najważniejszych wyzwań, jakie stoją przed Polską. Wyzwań, wręcz cywilizacyjnych, na miarę naszej racji stanu, wymagających dokonania rewolucyjnych zmian w sposobie zarządzania państwem.
W X rozdziale „Księcia" Niccolo Machiavelli rozważa, „w jaki sposób należy siły państw ocenić". Według niego decyduje o tym to, czy „własnymi siłami bronić się mogą". A za takie państwa Machiavelli uważał „tych, co posiadają dość ludzi i pieniędzy, aby dostateczną wystawić armię". O wadze danego narodu czy państwa decyduje więc żywotna siła społeczeństwa. A ta bierze się z liczby i struktury ludności.
Po blisko 500 latach w podobnym tonie wypowiada się Samuel Huntington w „Zderzeniu cywilizacji". Wątek demograficzny jest według niego kluczowy dla siły poszczególnych obszarów kulturowych. Huntington przestrzega Europę przed odwracaniem się od wartości i wskazuje na boom demograficzny w krajach arabskich i w Azji jako jeden z motorów wzrostu ich znaczenia.
Także rzut okiem na mapę wskazuje jednoznacznie: siła państw bierze się z ich liczebności. Jak zwięźle określa to Stanisław Kluza, były szef Komisji Nadzoru Finansowego, obecnie pracownik SGH: gospodarka to ludzie. Jeśli ich nie ma, nie ma też gospodarki. – PKB tworzą obywatele, im jest ich mniej, tym jest ono niższe – mówi Kluza. Wniosek jest prosty, ubytek ludzi to ubytek dobrobytu.