Szkarady Marka Nowakowskiego

Przedstawiając w „Piórze” historię swych literackich początków, pisarz nie ucieka od mitu, przeciwnie, podtrzymuje go i umacnia

Publikacja: 02.06.2012 09:30

Dlaczego zacząłem pisać tego „Kwadratowego"? W co ja się wdałem, skąd się to wzięło? – pyta Marek Nowakowski pochylający się we właśnie wydanym „Piórze" nad swoimi pierwszymi książkami: „Tym starym złodziejem" (z „Kwadratowym" właśnie), „Benkiem Kwiaciarzem", „Silną gorączką", „Trampoliną", „Zapisem".

Zobacz na Empik.rp.pl

To te tytuły zadecydowały o jego pozycji pisarskiej, o tym, że nie stał się niewolnikiem jednego tematu czy – jeszcze gorsze – autorem jednej książki. „Pióro" pokazuje, jak – krok po kroku – przebijał się młody pisarz przez stawiane przed nim bariery, jak unikał pułapek i zagrożeń, jak przegryzał się na drugą stronę literatury, byle znaleźć to jedno, wymarzone, najważniejsze słowo. Jak skutecznie wypierał z pamięci to, co dla niego było fałszywe, groźne i złe, a co zatruło mu trzy lata wczesnej młodości, kiedy to między 15. a 18. rokiem życia przyszłemu autorowi „Gdzie jest droga na Walne" marzyła się czarna skórzana kurtka czekisty i nagan za pasem. Na szczęście zaczadzenie to minęło.

Ale oto swoimi kolejnymi książkami zaczyna Nowakowski funkcjonować jako Drugi Wiech, tylko na poważnie. Tak zaistniał autor „Benka Kwiaciarza" na literackiej mapie Warszawy, wyrabiając sobie reputację folklorysty. Wiecha, czyli pana Stefana Wiecheckego, poznał zresztą osobiście – w Paranie, kawiarni okupowanej przez graczy służewieckich: „Dostąpiłem zaszczytu rozmowy z bardem Szmulek, którego ceniłem za przedwojenne opowiadania z Kercelaka, Wołówki i sądu grodzkiego. Pochwalił powściągliwie opowiadanie ze »Złodzieja« i »Benka Kwiaciarza«. Ale z pozycji językoznawcy miasta uważał, że zamiast Benek powinno być Beniek. Tak mówią warszawscy rodacy. Wiech z wąsikiem, w garniturze, z teczką. Wyglądał jak rasowy urzędnik".

Będzie miał jeszcze Nowakowski podobnych warszawskich nieporozumień co nie miara. Swoją drogą zawsze dziwiłem się, że pisarz ten, mający tak bezbłędnie wyczulone ucho na warszawski akcent, tak świetnie odróżniający autentyk od wszelkich podróbek, znajdował w sobie tyle pobłażania dla imitacji, dla „warsiawskości" firmowanej przez zacne nawet, ale nie do końca wiarygodne, osoby: jak Jarema Stępowski czy Stanisław Wielanek. Cóż dopiero mówić o wariacjach na temat Stanisława Grzesiuka, często nawet nietrzymających poziomu takich formacji jak Szwagierkolaska.

Cóż, miał Nowakowski szerokie serce, uważał też, że jako Chłopak z Miasta ma wobec stolicy także swoje obowiązki. Dziś – choćby po „Powidokach" – aż głupio pisać takie słowa.

Udany salon, udawana swoboda

Co czyni piszącego pisarzem? Czy tylko książki? Najważniejszy, iście mistrzowski fragment „Pióra" odnosi się do przyjęcia wydanego przez Julię Hartwig i Artura Międzyrzeckiego w ich mieszkaniu przy Marszałkowskiej czy ściślej mówiąc – Sadowej. Okazją do przyjęcia była wizyta w Polsce redaktora i eseisty z prestiżowego paryskiego pisma „Temps Moderne" i tłumaczki prozy Kazimierza Brandysa, Francuzki, Anny Posner.

„Przy stole siedzieli – wylicza Nowakowski – Kazimierz Brandys z żoną, Julian Stryjkowski – autor znakomitych »Głosów w ciemnościach«, Ewa Fiszer, innych nie pamiętam. Goście z Paryża sympatyzowali od dawna z eksperymentem budowy socjalizmu na wschodzie Europy i nie przeszkadzały im w oddaniu sprawie ani zbrodnie Stalina, krwawy terror czystek, ani łagry, KGB i tym podobne potworności. Owszem, boleli nad wynaturzeniami, błędami, kultem jednostki, ale sympatyzować nie przestali. Byli otwarci na rewolucyjne zmiany, wrogo nastawieni do kapitalizmu, imperializmu. Stanowiliśmy dla nich laboratorium pozytywnych doświadczeń i obserwowali nas z bezpiecznej odległości. Paryża. Wybierali się na wycieczki do Polski i Związku Sowieckiego dla zaczerpnięcia pozytywnej energii. Rozmowa toczyła się przeważnie po francusku. Polskim władała nieźle Anna Posner, jej rodzice stąd się wywodzili. Mówiono o ostatnich nowościach wydawnictwa Gallimarda, nagrodach Goncourtów, sztukach teatralnych Sartre'a, Anouilha, prozie Aragona, poezji Eluarda, malarstwie Buffeta. No i zrobił się Paryż!".

Naturalnie, najbardziej paryski był tam i wtedy Kazimierz Brandys. „A z okien był widok na brzydką, syfiastą Marszałkowską. (...) W oddali sterczała czerwona iglica Pałacu Kultury i Nauki. (...) Dziwna nierealność przy gościnnym stole u państwa Międzyrzeckich. Ani śladu partii, bezpieki, cenzury, tego całego knebla, który wepchnięto ludziom w usta".

Trudno było nie zadać sobie następujących pytań: Co pisał Kazimierz Brandys przed laty? Co teraz? Cholerna zmienność, złudna otoczka swobody.

„Coś się we mnie zakotłowało – wspomina Marek Nowakowski. – Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek! Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem! Nie byłem z nimi. Zapragnąłem zaznaczyć swoją odrębność. Wtedy to zacząłem robić szkarady".

Wódka, gorzała, kirabella

Owe szkarady – jeśli kto ciekawy – polegały głównie na manipulacjach pisarza swoją protezą dentystyczną, konkretnie mostkiem wypełniającym trzyzębowy ubytek. „Zacząłem tą sztuczną wstawką manipulować, klekocąc i kłapiąc – obrazowo opisywał Nowakowski – ustawiłem ją sztorcem między wargami, językiem dała się łatwo wypchnąć z góry".

Co mnie do tej maskarady podkusiło? – pyta autor „Pióra". „Był to ślepy protest przeciw tej towarzyskiej harmonii. Czułem wokół siebie zakłamanie, amnezję, pychę".

Jakie szkarady robił pisarz na opisywanej następnie kolacji u znanego krytyka literackiego Ryszarda Matuszewskiego? Z tego ze szczegółami nie zwierza się; możemy się jedynie domyślić, że stopień zezłoszczenia pisarza na współbiesiadników mógł być wysoki, jako że przyszło im do głów naigrawać się z Józefa Mackiewicza, którego Nowakowski właśnie niedawno odkrył dla siebie i był jego zaprzysięgłym admiratorem. A tu pan Tadzio Konwicki parodiuje styl autora „Kontry", to znów Witold Woroszylski ma Mackiewiczowi za złe, że reportaż z Katynia zamieścił w wileńskiej gadzinówce, to znów Ryś Matuszewski wytyka mu grubiański antykomunizm, nieuznający najmniejszych niuansów.

„Szyderstwa Konwickiego – wspomina Marek Nowakowski – zabolały najbardziej. Rodak Mackiewicza, wilniuk, często w powieściach wracał do rodzimej

Nowej Wilejki, przywoływał tamte strony w „Rojstach", „Dziurze w niebie", tak rzewnie, poetycko opisywał krainę dzieciństwa, wczesnej młodości. Czyżby nie czuł malarskiej plastyczności prozy Mackiewicza, niezwykłej wrażliwości na przyrodę i jej znaczenia w powieściowej narracji. Nie poruszyła go epopeja oddziału polskiej kawalerii z 1920 roku? Nie odczuwał siły opisu zagłady kresowego świata pod bolszewicką nawałą w „Drodze donikąd"? (...) Wolni pisarze! Tak narzekają na zniewolenia, cenzurę, zakłamanie i ograniczanie wolności słowa. Dlaczego więc wielkiego, naprawdę wielkiego pisarza tak lekceważąco wyrzucają na śmietnik. Jakim prawem go osądzają".

Jakie „szkarady" robił tego dnia kłopotliwy gość Ryszarda Matuszewskiego? „Nie miałem właściwego oręża, żeby się z nimi miażdżąco rozprawić. Chłodno, precyzyjnie rozłożyć na łopatki. Moje stanowisko było niejasne, mgławicowe, intuicja jedyną bronią. Gniew, oburzenie mąciły jasność umysłu. (...) Tym rozterkom dawałem wyraz w ekscesach po wypiciu odpowiedniej dawki alkoholu. Wódka, gorzała, kirabella – jak mawiał Karolek Bilardzista – to był wyzwalacz udręk duszy na rozstajach".

Poalkoholowe szkarady były bodaj najczęstsze. To po pijanemu rozwalił Marek szklane drzwi w mieszkaniu, do którego klucze jego słynny imiennik – Hłasko zostawił, wyjeżdżając z Polski, Adamowi Pawlikowskiemu (temu z „Popiołu i diamentu"). To znów obsikał Dom Partii. „Nie były to tylko szczeniackie popisy – zaklina się autor „Pióra". – Chwilami naprawdę wydawało mi się, że siedzę w klatce. Obijam się, trzepoczę i wyrwać się nie mogę". Gdy jednak przypomina mi się opowieść Kazimierza Orłosia o Marku sikającym w cenzurze na Mysiej, myślę, że prozaik miał nerki w dobrym stanie i nic ponadto. Uwagi, że tak miał wyglądać protest „przeciw partyjnej kurateli nad sztuką", dodatkowo w kontekście wspomnień z wizyty w domu instruktora Wydziału Kultury KC PZPR (w jednym z opowiadań z tomu „Karnawał i post" miejsce instruktora zajmuje działacz PAX) i specyficznego potraktowania stylowej sekretery brzmią wyłącznie komicznie, a komizm to nie najmocniejsza strona Markowego pisarstwa.

Przedstawiając w „Piórze"  dzieje powstania pięciu pierwszych książek , Marek Nowakowski nie ucieka od mitu, przeciwnie, podtrzymuje go, umacnia, nie zwracając uwagi, że momentami dawno się już on nie broni. Tak np. w najlepszym razie litość budzą opowieści o niepokonanych kozakach tamtych lat. „Byli tacy (...): Bimber, Atom, Globus. Bohaterowie miasta, opowiadano o nich niby o bojownikach jakiejś wielkiej sprawy. Cieszyli się zasłużoną sławą". Gdzie, Marku, gdzie? W Polonii czy w Dziku, na Zieleniaku czy na Różycu? Na Ochocie i Woli czy tylko na Pradze?

Jasne – przyznaje Nowakowski – że „żałośnie uboga była ta nasza mitologia miasta. Ale czegoś wolnego, żywiołowego, poza podporządkowaną pokornie całością, bardzo poszukiwaliśmy. Toteż cieszył nas niezmiernie słynny wyczyn Bimbra, który pobił i rozbroił na Targowej dwóch pijanych rozbestwionych funkcjonariuszy bezpieki z urzędu na Sierakowskiego. Nie dał się schwytać, przez miesiąc ukrywał się w chaszczach nad Wisłą i wszyscy pomagali mu, jak mogli".

Właśnie o to chodzi, że ukrywano się w takich miejscach, a jedyny problem był taki: czy ukrywający się wpadnie jeszcze dzisiaj czy dopiero jutro?

Pełna paleta barw

Rok, dwa lata temu, przy jakiejś mało zobowiązującej rozmowie, Marek wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki zdjęcie niewielkich rozmiarów. Czarno-białą fotkę wykonaną przed laty jakąś starą agfą czy kodakiem... – Spójrz, jakie fajne chłopaki – chrząknął Marek, prężąc bicepsy niemal tak samo jak osiłki z pokazywanej fotografii. Zresztą „osiłki" te, w porównaniu ze współczesnymi, napakowanymi w siłowniach „karkami" wyglądały na smukłych, ba – mizernych młodzieńców. Ale to oni brylowali na Legii – zapewniał Marek Nowakowski i tak zapewne było, bo w końcu na najpopularniejszej pływalni stolicy też był częstym gościem, by nie powiedzieć – bywalcem.

Między tym Markiem, z którym i dziś można wypić kielicha, a tamtym niedokończonym prawnikiem, o którym opowiada Nowakowski w „Piórze", rozwiera się przepaść. Jakby nie było, to pół wieku!

Dla przyszłych historyków literatury będzie „Pióro" bezcenne, porządkuje bowiem przestrzeń „okołonowakowską", wyraźnie wskazując ważne tropy w twórczości autora „Księcia Nocy" i przypadkowe, często mylne ścieżki prowadzące donikąd. W gruncie rzeczy – i pisarz jest tego świadomy – jego wybory: polityczne, ideowe, estetyczne, nie były wcale dane raz na zawsze, lecz stały się wypadkową spotkań, dyskusji, lektur.

Niektóre nazwiska częściej wymieniane są w „Piórze" niż inne. Myślę tutaj o Wilhelmie Machu, Ireneuszu Iredyńskim, Leopoldzie Buczkowskim, Adamie Mauersbergerze. Ale najciekawsze i kto wie, czy nie najbardziej nośne, są liczne ustępy „Pióra" dotyczące literackiego przyjaciela, a przynajmniej kolegi Nowakowskiego, zarazem jego wielkiego rywala z lat 60. – Andrzeja Brychta.

Otóż zaostrzył mi Marek tymi fragmentami czytelniczy apetyt na „Utwory zebrane" Andrzeja Brychta: z „Balbiną" i „Blitem", „Raportem z Monachium", ale i „Żywymi", z „Czerwonym węglem", no trudno, z „Azylem politycznym" też. Trudno przez tyle lat szerokim łukiem omijać tak ważne zjawisko literackie, jakim jest twórczość autora „Dancingu w kwaterze Hitlera".

Nowakowski portretuje Brychta, korzystając z pełnej palety barw. Nie kryje jego wad, tych także, które tak, a nie inaczej zadecydować miały o losie Brychta, ale pamięta też swoje wrażenie po pierwszych z nim rozmowach, refleksje po lekturze zdań „coś odkrywających w brutalnie dosadny sposób. Czegoś poszukiwających, tropiących zaciekle". „Sam Brycht – pisze Marek Nowakowski w „Piórze" – przypominał moich kumpli z Włoch, Ursusa, Okęcia, Pragi, Zacisza, Ząbek. Dużo mieliśmy podobnych doświadczeń".

„Pekin" na Fabrycznej

Nowakowski uwznioślił swoich bohaterów, tych z melin, piwnic, bram, ławek na skwerkach, piwogródków. Z podziarganych git ludzi odsiadujących wyroki w więzieniach uczynił bojowników o prawdę, z kryminalnego półświatka – bohemę. Szczególnie w pierwszych jego książkach złodzieje, paserzy, prostytutki, alfonsi tworzą barwną społeczność, wyraźnie alternatywną wobec tej oficjalnej, tej zza okna osiedlowego bloku i szybki telewizora. Co więcej, zdarzało się Nowakowskiemu pospolitym przestępstwom dorabiać antykomunistyczną maskę. Nie było to nigdy powiedziane wprost, ale taka była pisarska wykładnia: oto masz przed sobą, czytelniku, jeden świat: prywatnej inicjatywy, lewych interesów, oszustw i kradzieży, ale i honoru, braterstwa i koleżeństwa oraz zarysy, kontury ledwie drugiego świata, tego, który znasz aż za dobrze. Który wybierasz?

Marek Nowakowski „Pióro. Autobiografia literacka". Iskry, 2012

Dlaczego zacząłem pisać tego „Kwadratowego"? W co ja się wdałem, skąd się to wzięło? – pyta Marek Nowakowski pochylający się we właśnie wydanym „Piórze" nad swoimi pierwszymi książkami: „Tym starym złodziejem" (z „Kwadratowym" właśnie), „Benkiem Kwiaciarzem", „Silną gorączką", „Trampoliną", „Zapisem".

Zobacz na Empik.rp.pl

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał