Detektyw Ashaf Rashid, praktykujący muzułmanin, tropiąc sprawców morderstwa swej siostrzenicy, trafia do opuszczonego, wiekowego kościoła. Dziś nie jest to dom Boga, lecz nocny klub, w którym bawią się fani wampirycznej sagi „Zmierzch", miłośnicy wysokiej jakości kokainy oraz nastoletnie puszczalskie z pobliskiego liceum. Na dawnej dzwonnicy nadal tkwi krzyż – tyle że odwrócony. I oto okazuje się, że przybysz zza oceanu, modlący się kilka razy dziennie do Allaha bogobojny muzułmanin, prowadzi śledztwo w krainie, która odwraca się plecami od własnych korzeni, porzuca źródło własnej siły.

Rashid nie jest muzułmaninem idealnym – ciągnie go do butelki i zdarza mu się kłamać, lecz nie zmienia to faktu, że kiedy tylko może, modli się żarliwie. Uważa bowiem, że im kto bardziej grzeszny, tym bardziej potrzebuje boskiej pomocy – czyli całkiem odwrotnie, niż głosi współczesna kultura „róbta, co chceta, hulaj dusza, piekła nie ma i Boga też".

Wracając do samej powieści: wymyślona jest przyzwoicie, a napisana lepiej niż wymyślona. Spodobała mi się u Culvera dbałość o nastrój, niezłe dialogi, ładne, zapadające w pamięć zdania idealnie pasujące do konwencji („kawa była oleista i stęchła – tak jak cały mój dzień"). Ciut gorzej z intrygą, która w dużym stopniu stanowi składankę motywów z cyklu „znacie, to posłuchajcie", są więc i mafia rosyjska, i latynoscy handlarze prochami, jest policyjna prowokacja oraz przeciek w wydziale zabójstw, główny czarny charakter wydaje się z kolei wypożyczony z fabuł Jonathana Kellermanna. Czyta się jednak dobrze i nawet kiedy chwilami powieść słabuje, to tego nie zauważamy.

Ważna uwaga – autor powieści, debiutant Chris Culver, jest rodowitym Amerykaninem białym jak śnieg. Z islamem łączy go najwyżej fakt, że owo słowo zaczyna się na tę samą literę co nazwa stanu, w którym się urodził (Indiana). Nie mamy więc do czynienia z tak częstym choćby w Wielkiej Brytanii wzbogacaniem kultury popularnej przez imigrantów z innych kręgów kulturowych i ich doświadczenia. Detektyw Rashid jest w całości dziełem sztucznym, przez Culvera wymyślonym (żeby było śmieszniej – zdaniem prawdziwych muzułmanów wymyślonym mało przekonująco). Jednak sam fakt, że rdzenny białas z Indiany w swym kryminalnym debiucie stawia tezę, iż w dzisiejszej Ameryce na jedynego sprawiedliwego najlepiej nadaje się Egipcjanin, ma już swoją – nie najweselszą, przyznajmy – wymowę.

Chris Culver, „Opactwo", Prószyński i S-ka 2012, opr. miękka, 368 str.