Zespół U2 po raz pierwszy przyjechał do Polski latem 1997 roku. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem scenografii występu Bono i spółki na warszawskim Służewcu był żółty łuk, połówka logo McDonald's. Jedna z wizualizacji, wyświetlanych na wielkim telebimie, przedstawiała ewolucję gatunku ludzkiego – od małpoluda do współczesnego Homo sapiens. Ten ostatni pchał wózek z supermarketu. Koncert wspominany jest u nas do dzisiaj, ale antykonsumpcyjny przekaz Irlandczyków trafił w próżnię.
Pojawieniu się we wschodniej Europie fast foodów oraz sklepów o mamucich gabarytach towarzyszyła bowiem euforia. Obywatele III RP, przyzwyczajeni do chronicznego niedoboru dóbr wszelakich, skonfrontowani z forpocztą cywilizacji nadmiaru, oniemieli z zachwytu. Rzęsiście oświetlone wnętrza, czyste posadzki, uśmiechnięty i pomocny personel, zatrzęsienie atrakcyjnych produktów, darmowe reklamówki do pakowania zakupów. PRL-owskie supersamy – żałosna namiastka zachodnich świątyń masowej sprzedaży – nie wytrzymały tej konfrontacji, dogorywały.
Stachanowcy z Hollywood
Nastała moda na bywanie w hipermarketach, spędzanie tam wielu godzin w towarzystwie rodziny lub znajomych. Niekoniecznie na zakupach. Właściciele sieci handlowych umiejętnie podgrzewali koniunkturę. Wielkopowierzchniowe sklepy zaczęły obrastać kinami, restauracjami i kącikami zabaw dla dzieci. Dodatkowym wabikiem były kiermasze oraz eventy, uświetniane obecnością postaci znanych z telewizji. Polszczyzna wzbogaciła się o nowe terminy i frazy: dyskont, zakupoholizm, akcja promocyjna, sezonowa wyprzedaż, karta stałego klienta, produkt z gazetki, dwa w cenie jednego, trzy plus jeden gratis. Galerie handlowe stały się terenem łowieckim socjologów, psychologów społecznych oraz seksolatek, gotowych na wszystko w zamian za flakonik francuskich perfum lub parę markowych dżinsów.
Pierwszy amerykański supermarket – Piggly Wiggly – otworzył swe podwoje już w 1916 roku. W Europie Zachodniej sklepy samoobsługowe zaczęły się pojawiać przed II wojną światową. Tamtejsze społeczeństwa miały więc dość czasu, by wyrobić sobie opinię o blaskach i cieniach tej formy sprzedaży. Jako pierwsi negatywne skutki ekspansji sieci handlowych odczuli właściciele małych sklepików. Wkrótce potem co bystrzejsi konsumenci zauważyli, że tani towar często jest towarem o niskiej jakości lub wręcz przeterminowanym. Supermarkety od początku były solą w oku konserwatystów oraz skrajnych lewicowców. Ci pierwsi narzekali, że odbywa się tam systematyczna wyprzedaż tradycyjnych wartości. Ci drudzy uznali centra handlowe za wykwit kapitalistycznego myślenia, w którym klient jest królem, ale pieniądz – bogiem.
Im większą popularność supermarkety zyskiwały w świecie, tym gorszą miały prasę. Stały się symbolem negatywnych zjawisk towarzyszących globalizacji: rozbijania lokalnych społeczności, manipulowania ludźmi i narzucania im własnego gustu, wyzysku pracowników i ogólnej alienacji. Zdaniem krytyków ponoszą współodpowiedzialność za zatarcie granicy miedzy rozrywką i kulturą oraz zwiększoną emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. Last but not least szpecą krajobraz i powodują obumieranie historycznych centrów miast. Oto ikoniczny obrazek: ukwiecona łączka, na niej domek jak z bajki. Nadjeżdża buldożer, domek i łączka znikają, w ich miejsce wyrasta monstrualny blaszany barak, zwany szumnie „katedrą konsumeryzmu".
W 1980 roku w amerykańskich kinach zadebiutowała komedia „Blues Brothers". Uciekając przed policją, tytułowi bracia zafundowali sobie (i widzom) samochodowy rajd przez hipermarket. Pointą totalnej demolki była lakoniczna pochwała: „Mają tutaj wszystko". Rok wcześniej klasycy punk rocka, The Clash, nagrali piosenkę „Lost in the Supermarket". Refren zawierał szyderczy przekaz: „Nie mogę dłużej szczęśliwie kupować/ Przyszedłem tu po tę specjalną ofertę/ Gwarantowaną osobowość". Popkultura z reguły unikała podobnych złośliwości. Większość jej odbiorców w galeriach handlowych czuła się wszak jak ryba w wodzie.