Stojąc w uchylonych drzwiach

Błyskotliwe słówko „Brexit", oznaczające koncepcję „wyjścia" (exit) Wielkiej Brytanii ze struktur UE, robi karierę w politologii. Czy kiedyś opisywać będzie rzeczywistość?

Publikacja: 16.02.2013 00:01

Mój ideał Unii Europejskiej to instytucja, która akceptuje wolę parlamentów narodowych. Kiedy w jakimś kraju zmienia się władza, taki kraj powinien mieć prawo do zmiany swoich relacji z centrum Unii. I to właśnie zapowiada premier. – Andrea Leadsom, posłanka z regionu South Northamptonshire, jest daleka od stereotypu brytyjskiego eurosceptyka. Nie pomstuje na Niemców, nie drwi z Francuzów, ceni Polskę i uważa ją za potencjalnego sojusznika Wielkiej Brytanii w najbliższych latach. Uważa się także za zwolenniczkę Europy, odcina się od – jak mówi – „garstki torysów", którzy chcą z niej wyprowadzić Londyn. Jednak to ona wraz z grupą torysów założyła niedawno grupę Fresh Start, to również ona od miesięcy wywierała presję na Davida Camerona, by przeszedł do ostatecznej rozgrywki z Brukselą. Przemówienie premiera z 23 stycznia było zapowiedzią tej rozgrywki, ale zdaniem pani Leadsom nie powinno ono być traktowane jako wstęp do opuszczenia Unii przez Londyn.

– Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii byłoby katastrofą dla nas wszystkich. Ludzie nie w pełni zdają sobie sprawę, że oznaczałoby to dramatyczną zmianę w sposobie życia w tym kraju. Tysiące naszych firm inwestują w Europie. Życie milionów ludzi zależy od tych inwestycji. Wielka Brytania jest też czołowym odbiorcą inwestycji zagranicznych firm, które traktują nas jako odskocznię na rynek europejski. Ci przedsiębiorcy lubią Wielką Brytanię, bo sami mówią po angielsku, ale przede wszystkim chodzi o to, że za naszym pośrednictwem mogą wejść do Europy. Dlatego zerwanie związku z Unią byłoby bardzo szkodliwe zarówno dla nas, jak i dla Europy – mówi.

– W takim razie, jaki ma być ten europejski ideał, do którego dążycie? – pytam.

– Dla mnie idealna Unia to elastyczna instytucja, która podlega ciągłej naturalnej ewolucji. Podam panu przykład. Poprzedni rząd laburzystowski przyjął dyrektywę w sprawie czasu pracy. Obecny rząd konserwatywny powinien mieć szansę wycofania się w określony regułami sposób z tej dyrektywy. Wiem, że mnóstwo ludzi powie, iż to niemożliwe, że powstałby straszny bałagan, że tego się nie da przeprowadzić, bo takie działania rozbiją Unię. Tylko że dokładnie to właśnie dzieje się w parlamentach narodowych – zmieniają się rządy, zmienia się prawo, czasem diametralnie, i co? Świat się nie kończy. Na takich zmianach polega istota polityki. Innymi słowy, moja idealna Europa to taka, która pozbywa się tego, co nazywamy acquis communautaire, całego tego bagażu prawnego, który nas przygniata i zmienia się według woli swoich obywateli. Proces ciągle postępującej, coraz głębszej, ściślejszej integracji, jak zasada Wspólnoty, musi zostać powstrzymany, tak by kraje członkowskie na różnych etapach mogły być albo ściślej zintegrowane, albo zachować dystans wobec Unii Europejskiej – twierdzi Leadsom

– Problem polega na tym, że acquis communautaire jest dziś istotą dorobku Unii Europejskiej. To, co pani mówi, jest nie do przyjęcia dla ludzi, którzy uważają, że idealna Europa to federalne państwo o nazwie Stany Zjednoczone Europy – przypominam.

– Rozumiem. Tyle że takie rozwiązanie jest absolutnie nie do zaakceptowania dla Wielkiej Brytanii. Nigdy to nie było do zaakceptowania. I jeśli to miałaby być jedyna droga rozwoju Unii, to Wielka Brytania nią nie pójdzie – kończy pani poseł.

Reformy i rewolucje

Czyli mamy jasność: Wielka Brytania nie będzie częścią zjednoczonej Europy, jeśli pod tym sformułowaniem rozumieć jednolite pod względem prawnym, choćby i wielonarodowe, europejskie państwo. Nie będzie ani wówczas, jeśli zostanie ono powołane do życia metodą „pełzającą", rozłożoną na wiele lat, ani jeśli miałoby dojść do jakiegoś wielkiego konstytucyjnego big bangu wymuszonego obecnym kryzysem w strefie euro. Od pewnego czasu sondaże regularnie pokazują, że większość Brytyjczyków nie chce dalszej integracji z Unią. Sondaż „Timesa" tuż po przemówieniu Camerona wskazywał, że 53 procent narodu chce po prostu wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Cameron do nich nie należy, jednak brytyjski premier poszedł za politycznym instynktem, który każe mu odpowiedzieć na nastroje społeczne. W przeciwieństwie do większości liderów i szefów rządów Unii Cameron wydaje się mówić: nie akceptuję roli grzecznego europejskiego polityka, która ma polegać na zarządzaniu państwem za pomocą dyrektyw płynących z Brukseli. Otwieram debatę, której celem ma być dogłębna reforma Unii i przybliżenie jej obywatelom, którzy tracą wiarę w jej sens.

– O nie, nie sądzę, żeby David Cameron był jakimś europejskim wizjonerem – mówi mi Charles Grant, dyrektor wpływowego brytyjskiego think tanku o dwuznacznie brzmiącej nazwie Centre for European Reform, Ośrodek na rzecz Reformy Europejskiej.

– Czyli reforma Unii jest niezbędna? – pytam.

– Oczywiście, że tak. Kryzys w strefie euro powoduje, że utrzymanie status quo jest niemożliwe, Unia zmienia się na naszych oczach i dobrze byłoby, żeby Wielka Brytania miała wpływ na te zmiany. Trzeba uczciwie przyznać, że Cameron wygłosił dobre przemówienie o potrzebie stworzenia konkurencyjnej, otwartej, nastawionej na wolną wymianę handlową Europy, która słucha swoich narodów. Kto mógłby się z takim postulatem nie zgodzić? Jednak nie to było głównym powodem wygłoszenia tego przemówienia. Cameron ma fundamentalny problem z rebeliantami we własnej partii. Premier musiał obiecać referendum po to, by ich uspokoić.

– Chodzi nie tylko zresztą o torysów. Zarówno Cameron, jak i Partia Pracy nie wiedzą, jak odeprzeć atak UKIP – Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, która jeszcze kilka lat temu była politycznym planktonem, a dziś rośnie w sondażach i zdobywa pozycję trzeciego po Labour i torysach ugrupowania w Wielkiej Brytanii. Jej lider Nigel Farage ze swoją retoryką skierowaną przeciwko Brukseli i imigrantom trafia coraz mocniej w oczekiwania brytyjskich wyborców. Część krytyków rządu uważa, że cały spektakl z przemówieniem i europejską ofensywą Camerona jest reakcją na te nowe zjawiska na brytyjskiej scenie politycznej.

Nie zgadzam się z taką interpretacją – kontruje Andrea Leadsom. Zdecydowana większość torysów chce, by po renegocjowaniu nowych warunków Wielka Brytania pozostała w zjednoczonej Europie otwartej na wolną wymianę handlową. Założę się, że takich posłów konserwatywnych, którzy naprawdę chcą wyjść z Unii, nie ma więcej niż dziesięciu. David Cameron dostrzega fakt, że w ostatnich dwóch latach kryzys w strefie euro zmienił całkowicie Unię Europejską. Kraje strefy euro muszą podążać drogą ku ścisłej unii fiskalnej i w efekcie zmienić się w jednolite państwo o nazwie Europa. Z tej drogi, moim zdaniem, nie ma dla nich odwrotu. Ale dla dziesięciu krajów Unii, które nie należą do strefy euro, oznacza to potrzebę wypracowania jakiegoś nowego rodzaju obecności w Unii, relacji, które będą spełniały ich aspiracje. Możemy pracować wspólnie dla jednej silnej Europy, ale złożonej z państw, które mają różne relacje z centrum. Motorem tego procesu nie jest zresztą Wielka Brytania, tylko integracja państw ze strefy euro wymuszona kryzysem.

Tyle że kiedy pani Leadsom mówi o reformie Unii, to nie jest ta sama reforma, o której myślą Francuzi, Grecy czy Polacy. Krytycy Camerona mówią, że Wielka Brytania nie może mieć Europy à la carte, nie da się spełnić każdego życzenia wszystkich krajów członkowskich, bo to kompletnie rozsadzi Unię.

Istnieje wspólny europejski interes, dlatego nie przyjmuję argumentu, który mówi, że Londyn chce Europy à la carte. My chcemy być w sercu Europy i przewodzić procesowi niezbędnych reform w Unii. Weźmy bardzo konkretny przypadek, gdzie nasze interesy i interesy innych narodów są zbieżne. Mamy u nas problem z dyrektywą w sprawie ograniczenia czasu pracy. Ona realnie osłabia np. naszą służbę zdrowia, bo wymusza przerwy w opiece nad pacjentami. W Grecji czy Hiszpanii, gdzie bezrobocie wśród młodych ludzi wynosi ponad 50 procent, istnieje dramatyczna potrzeba zatrudnienia młodych i ich również niszczą ograniczenia na rynku pracy narzucane przez Unię.

Ojczyzna wolnego handlu

Liberalizacja rynku pracy, ograniczenie dyrektyw, które hamują rozwój wolnego handlu to są argumenty, jakie przewijają się w moich rozmowach ze wszystkimi brytyjskimi komentatorami polityki Camerona. Oddają one w istocie tradycyjny sposób myślenia Brytyjczyków na temat Europy, która od wieków jest dla Wyspiarzy idealnym rynkiem wymiany handlowej, a równocześnie typem podejrzanym politycznie.

Fascynacja europejską kulturą i stylem życia od lat miesza się na Wyspach z groteskową dla przybysza z kontynentu pogardą i zaściankową niechęcią do wszystkiego co inne, racjonalna chęć wpływania na losy Europy sąsiaduje z paranoiczną obawą przed wchłonięciem i utratą niezależności. Od wieków z jednej strony stali wyspiarze izolacjoniści, z drugiej otwarci na wschód eurofile zakochani szczególnie we Francji i Francuzach. Francuski był językiem dworu od połowy XI wieku. Anglicy choćby nie wiem ile wojen toczyli z Francuzami – tłumaczyli francuskie książki, uczyli swoje dzieci francuskich manier i małpowali francuskie obyczaje. Szkoci tak samo, tylko w dwójnasób.

W nieco złagodzonej formie trwa to do dziś: obrażaniu się na Europę towarzyszy obsesja na jej punkcie. Brytyjczycy jeżdżą upijać się do Krakowa i robić zakupy w Paryżu, kupują domy w Andaluzji i Toskanii, inwestują na całym kontynencie.

Brytyjska niepewność wobec Europy przekłada się na politykę. Gdy w 1963 roku generał de Gaulle zablokował przystąpienie Wielkiej Brytanii do EWG, Harold Macmillan patrzył z obawą na możliwość pozostawienia jego kraju w uścisku „między wrogą Ameryką a potężnym imperium Charlemagne". Jego następcy Harold Wilson i Edward Heath również lgnęli do Europy nie z miłości, ale ze strachu przed odstawieniem Wielkiej Brytanii na margines światowej polityki. Późniejsza matka przełożona eurosceptyków Margaret Thatcher w 1978 roku zarzucała Jamesowi Callaghanowi upokarzające zepchnięcie Wielkiej Brytanii do przedsionka Europy. Callaghan nie zgodził się na wejście Londynu do strefy tzw. węża walutowego, co dla pani Thatcher oznaczało „zakwalifikowanie Wielkiej Brytanii do grona najuboższych i najmniej wpływowych uczestników wspólnego rynku".

Polityczny dziedzic pani Thatcher Tony Blair miał być brytyjskim liderem Europy, ale gdy tylko Europa zorientowała się, o co chodzi Blairowi, wszystko wróciło na stare tory. Blair akceptował co prawda zjednoczoną Europę, ale nie w wersji sfederalizowanej. Wręcz przeciwnie, dzięki wejściu do europejskiej pierwszej ligi chciał sobie zapewnić wpływ na zmianę Unii. Nie godził się na ograniczanie odrębności narodów europejskich w dziedzinie szeroko pojętej kultury i cywilizacji ani na preferowaną przez Francuzów interwencję państwa w gospodarkę, uważając, że Europa powinna przyjąć model amerykańsko-brytyjski oparty na niskich podatkach, niskich kosztach pracy i jak najmniejszej ilości przepisów ograniczających pracodawcę. Wierzył w siłę drobnych i średnich firm, którym państwo nie powinno przeszkadzać, i ograniczoną kontrolę rządu nad korporacjami.

To się w Wielkiej Brytanii nie zmienia bez względu na to, kto nią rządzi, a paradoksem obecnej sytuacji jest fakt, że realną perspektywę wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii rysuje premier, którego w żaden sposób nie da się zakwalifikować jako eurofoba. „Nie jestem brytyjskim izolacjonistą, chcę sukcesu Unii Europejskiej" – zarzekał się w przemówieniu, którego pierwsza część była wręcz peanem na cześć zjednoczonej Europy. „The Economist" nazywa Camerona hazardzistą, który ryzykuje obudzenie demonów w narodzie, który od wieków prowadzi coś w rodzaju zimnej wojny z Europą. Ciągle nie ma w niej rozstrzygnięcia, a czym dłużej trwa polityczna psychoanaliza Brytyjczyków, tym dłużej utrzymuje się wszechpotężny remis.

Te wszystkie ewolucje wykonują Brytyjczycy w jednym celu: aby zachować i rozwijać pozycję gospodarczej i handlowej potęgi, a równocześnie zachować niezależność polityczną i kulturową. Jak dotąd udaje się: niedawno Wielka Brytania przegoniła Francję jako główny partner handlowy Niemiec, prawie połowa brytyjskiej wymiany handlowej dotyczy Europy.

– Stosunek Wielkiej Brytanii, zwłaszcza brytyjskiego biznesu, do Europy jest czysto pragmatyczny – mówi mi Adam Marshall, dyrektor Brytyjskiej Izby Handlowej. – Środowisko biznesu lubi takie rzeczy, jak wspólny rynek, możliwość wymiany produktów, ludzi, usług, ale nie lubi restrykcji i regulacji, które narzuca Bruksela. Wielu uważa, że te regulacje zaszły obecnie zbyt daleko. Dlatego większość przedsiębiorców pewnie zgadza się z premierem, że nadszedł czas, by przewartościować nasze stosunki z Unią Europejską.

– Ale co to ma konkretnie znaczyć? Każdy kraj członkowski Unii chciałby renegocjować stosunki z Brukselą. Polska też by chciała, zapewne Grecja bardzo by chciała nowych zasad obecności w Unii.

– Przed laty przystępowaliśmy do wspólnego rynku, a nie do unii politycznej czy fiskalnej, i wielu Brytyjczyków chciałoby powrotu do praktyki lat 70., tzn. relacji z Europą opartych zasadniczo na handlu. Oczywiście brytyjscy biznesmeni zdają sobie sprawę, że renegocjacja układu z Unią będzie bardzo trudna, ale premier ma w rękawie poważnego asa. Wielka Brytania notuje ogromny deficyt w handlu z Unią, utrata takiego partnera z pewnością nie leży w interesie Unii Europejskiej. To jest ważny argument po naszej stronie.

Rule, Britannia

Argumentów po stronie Brytyjczyków jest więcej. Mówi Charles Grant: – W europejskich rządach jest kilka osób, które nie lubią Brytyjczyków, bo ciągle są przez nas jakieś kłopoty, blokujemy integrację, przypominamy o zaletach wolnego handlu. Ale nawet oni wiedzą, że Europa byłaby uboższa bez Wielkiej Brytanii – właśnie dlatego, że wierzymy w siłę wspólnego rynku, a bez nas ubędzie jeden głos w jego obronie, wierzymy w zalety globalnego handlu, bez nas ubędzie jeden głos w jego obronie, osłabną relacje atlantyckie, bo Londyn uważa, że Europa powinna być ścisłym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Moim zdaniem osłabnie również demokracja w Europie. Brytyjczycy mają silną tradycję demokratyczną, a Unia Europejska ma problem z demokracją i trudniej jej będzie np. demokratyzować unijne instytucje bez nacisków z Londynu.

Pytam, co straciłby Londyn po wyjściu z Unii:

– Nie byłoby katastrofy, bo mamy silną gospodarkę, która poza Unią byłaby ciągle silna. To nie byłby koniec świata, ale napływałoby mniej inwestycji zagranicznych, mielibyśmy mniejszy wpływ na reguły wspólnego rynku, których i tak musielibyśmy przestrzegać – zakładając, że zostajemy w strefie wspólnego handlu, tak jak na przykład Norwegowie. Znaleźlibyśmy się w podobnej sytuacji jak oni – musielibyśmy przestrzegać europejskich przepisów, płacić składkę do unijnej kasy, ale nie mielibyśmy na nic wpływu. Odnosilibyśmy mniej korzyści z handlowych umów zewnętrznych, które Unia zawiera z takimi krajami, jak Stany Zjednoczone, Japonia, Kanada, Korea Południowa i mielibyśmy mniejszy wpływ na kształtowanie strategicznego porządku światowego. To przez Unię możemy wpływać na sytuację w Iranie, Syrii, Birmie, Mali. Gdy nas w niej nie będzie, nasz wpływ na geopolitykę znacznie osłabnie.

Na czym zatem miałaby polegać obecność Londynu w Unii już po renegocjacjach? Cameron nie podał szczegółów, ale wiadomo, czego już teraz Wielka Brytania nie chce. Nie chce przyjąć euro, nie chce być w unii fiskalnej, nie chce uczestniczyć w polityce socjalnej, w niektórych aspektach wymiaru sprawiedliwości. Jeśli popatrzeć uważnie, to zostaje niewiele.

– Wielka Brytania pragnie wrócić do idei wspólnego rynku – powtarza Adam Marshall. – 85 procent brytyjskich przedsiębiorców nie chce dalszej integracji, tylko 9 procent chce kontynuacji tego procesu. To pokazuje, jak powszechne jest przeświadczenie, że wspólne regulacje i prawo wspólnotowe zaszły zbyt daleko jak na nasz gust. W takich dziedzinach, jak rolnictwo i rybołówstwo, polityka regionalna, karta socjalna Wielka Brytania chciałaby jeszcze bardziej ograniczyć swoją obecność.

Jak mówi Adam Marshall, brytyjscy przedsiębiorcy nie obawiają się, że poluzowanie stosunków z Europą spowoduje ich straty, nazajutrz po przemówieniu w „Timesie" ukazał się list ponad 50 czołowych ludzi biznesu wspierających premiera i jego zapowiedź walki o reformę Unii. Jeśli już coś ich niepokoi, to perspektywa niepewności w stosunkach z Unią, która po wyznaczeniu przez premiera daty referendum na około 2017 rok będzie się przedłużać na kolejne 4 czy 5 lat. Chcieliby szybszego rozwiązania. Pytam, czy Brytyjczycy wyobrażają sobie utrzymanie pozycji Londynu jako głównego centrum finansowego Europy po ewentualnym wyjściu z Unii?

– To ciekawe, że Londyn jest największym globalnym centrum obrotu takimi walutami jak euro, mimo że nie jesteśmy częścią strefy euro. Odrzucam argument euroentuzajstów, którzy prorokują, że po ewentualnej zmianie brytyjskich relacji z resztą Unii pozycja Londynu jako globalnego centrum operacji finansowych jest nie do utrzymania. Odrzucam również argument eurofobów, którzy uważają, że taka zmiana nie odbiłaby się w żaden sposób na statusie Londynu jako globalnego ośrodka finansowego. Jak zwykle prawda leży gdzieś pośrodku. Nikt tutaj nie chce narażać pozycji Londynu i innych miast brytyjskich – Leeds, Manchester, Edynburg, Bristol to są poważne ośrodki finansowe na mapie Europy. Ale chcielibyśmy na przykład, by dyrektywa w sprawie usług, jedna z fundamentów wspólnego rynku, została w pełni wprowadzona w życie. Nie przestaje mnie fascynować fakt, że obecnie Unia Europejska działa przede wszystkim w interesie Niemiec. Dlaczego tak jest? Bo wspólny rynek w obrocie towarami jest w zasadzie dziełem skończonym, co daje przewagę Niemcom jako największemu europejskiemu eksporterowi. Natomiast wspólna wymiana usług jest ciągle w powijakach, a krajem, który na takiej wymianie najwięcej by skorzystał, jest Wielka Brytania. Wielka Brytania chciałaby Unii Europejskiej jako stowarzyszenia państw, które swobodnie wymieniają między sobą towary i usługi, a zasady wolności, które stanowią fundament wspólnego rynku są w nim w pełni realizowane.

Kto by nie chciał? Albo inaczej: czy ryzykowna gra Camerona może mu się opłacić? Charles Grant z Europejskiego Ośrodka na rzecz Reformy Europejskiej: – To zależy, jak się zachowa wobec partnerów z innych państw. Jeśli po prostu będzie chciał wyrwać dla Wielkiej Brytanii klauzule wyłączające nas spod przepisów Unii w różnych dziedzinach, to poniesie klęskę, bo nikt go nie poprze. Jeśli zaproponuje reformy, na których skorzystają inni członkowie Unii – to prawdopodobnie znajdzie sojuszników wśród państw Europy Północnej podzielających poglądy brytyjskie na temat liberalnej gospodarki i wymiany handlowej.

Tu chyba tkwi istota rzeczy. Jeśli David Cameron podejdzie do zadania, które sam sobie postawił bez politycznej arogancji, jeśli naprawdę wejdzie w rolę europejskiego lidera, to nie musi przegrać. Dla kanclerz Merkel utrzymanie Londynu w Unii będzie z pewnością politycznym priorytetem i to nie tylko dlatego, że między nią i prezydentem Hollandem – mówiąc najoględniej – brakuje chemii. Niemcy chcą liberalnej, transatlantyckiej przeciwwagi w postaci Londynu dla opanowania francuskiego socjalizmu i etatyzmu. Z kolei Francuzi wiedzą, że bez armii brytyjskiej marzenia o europejskim systemie obrony pozostaną mrzonkami. Takie państwa jak Polska czy kraje bałtyckie podzielają liberalną wizję gospodarczą Brytyjczyków, ale w zamian za wsparcie będą od nich oczekiwać ustępstw w sprawach budżetowych. Przeprowadzenie tego typu negocjacji wymagać będzie od premiera Camerona dyplomatycznej ekwilibrystyki, ale nawet ona nie wystarczy. Aby jego plan się powiódł, musi przede wszystkim wygrać następne wybory, pozostać na stanowisku premiera, a następnie – po wynegocjowaniu nowego układu z Europą – przekonać naród, by za nim zagłosował w referendum. To wszystko jest dziś perspektywą daleką, by nie powiedzieć mgławicową.

Na razie o stosunku Brytyjczyków do Europy niech świadczy inny fakt. Rząd Davida Camerona jest chyba pierwszym w historii świata, który planuje kampanię reklamową mającą na celu pokazanie własnego kraju w negatywnym świetle, po to by zniechęcić cudzoziemców do przyjazdu. Od przyszłego roku Wielka Brytanią musi otworzyć swój rynek pracy dla kolejnych państw, Brytyjczycy boją się, że Wyspy zaleje ćwierć miliona Rumunów i Bułgarów. Może nie przyjadą – myślą sobie ministrowie – kiedy zobaczą filmy pokazujące angielskie domy zalane powodzią, rozpadające się rudery albo zatłoczone pociągi stojące w tunelach metra. Media zresztą podsuwają rządowi pomysły na hasła reklamowe, z których jedno z bardziej zabawnych brzmi: „Britain Gives You Cancer" (Wielka Brytania powoduje raka).

Wolność przemieszczania się osób jest jedną z fundamentalnych zasad liberalnej gospodarki, których ponoć obrońcą w Europie jest Wielka Brytania. To jak będzie z tą wolnością Mr Cameron?

Autor jest dziennikarzem i reporterem.. W Programie III Polskiego Radia prowadzi „Raport o stanie świata". W latach 90. był korespondentem polskich mediów w Londynie. W roku 2010 opublikował „Żar. Oddech Afryki". Wkrótce ukaże się jego kolejna książka.

Mój ideał Unii Europejskiej to instytucja, która akceptuje wolę parlamentów narodowych. Kiedy w jakimś kraju zmienia się władza, taki kraj powinien mieć prawo do zmiany swoich relacji z centrum Unii. I to właśnie zapowiada premier. – Andrea Leadsom, posłanka z regionu South Northamptonshire, jest daleka od stereotypu brytyjskiego eurosceptyka. Nie pomstuje na Niemców, nie drwi z Francuzów, ceni Polskę i uważa ją za potencjalnego sojusznika Wielkiej Brytanii w najbliższych latach. Uważa się także za zwolenniczkę Europy, odcina się od – jak mówi – „garstki torysów", którzy chcą z niej wyprowadzić Londyn. Jednak to ona wraz z grupą torysów założyła niedawno grupę Fresh Start, to również ona od miesięcy wywierała presję na Davida Camerona, by przeszedł do ostatecznej rozgrywki z Brukselą. Przemówienie premiera z 23 stycznia było zapowiedzią tej rozgrywki, ale zdaniem pani Leadsom nie powinno ono być traktowane jako wstęp do opuszczenia Unii przez Londyn.

– Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii byłoby katastrofą dla nas wszystkich. Ludzie nie w pełni zdają sobie sprawę, że oznaczałoby to dramatyczną zmianę w sposobie życia w tym kraju. Tysiące naszych firm inwestują w Europie. Życie milionów ludzi zależy od tych inwestycji. Wielka Brytania jest też czołowym odbiorcą inwestycji zagranicznych firm, które traktują nas jako odskocznię na rynek europejski. Ci przedsiębiorcy lubią Wielką Brytanię, bo sami mówią po angielsku, ale przede wszystkim chodzi o to, że za naszym pośrednictwem mogą wejść do Europy. Dlatego zerwanie związku z Unią byłoby bardzo szkodliwe zarówno dla nas, jak i dla Europy – mówi.

– W takim razie, jaki ma być ten europejski ideał, do którego dążycie? – pytam.

– Dla mnie idealna Unia to elastyczna instytucja, która podlega ciągłej naturalnej ewolucji. Podam panu przykład. Poprzedni rząd laburzystowski przyjął dyrektywę w sprawie czasu pracy. Obecny rząd konserwatywny powinien mieć szansę wycofania się w określony regułami sposób z tej dyrektywy. Wiem, że mnóstwo ludzi powie, iż to niemożliwe, że powstałby straszny bałagan, że tego się nie da przeprowadzić, bo takie działania rozbiją Unię. Tylko że dokładnie to właśnie dzieje się w parlamentach narodowych – zmieniają się rządy, zmienia się prawo, czasem diametralnie, i co? Świat się nie kończy. Na takich zmianach polega istota polityki. Innymi słowy, moja idealna Europa to taka, która pozbywa się tego, co nazywamy acquis communautaire, całego tego bagażu prawnego, który nas przygniata i zmienia się według woli swoich obywateli. Proces ciągle postępującej, coraz głębszej, ściślejszej integracji, jak zasada Wspólnoty, musi zostać powstrzymany, tak by kraje członkowskie na różnych etapach mogły być albo ściślej zintegrowane, albo zachować dystans wobec Unii Europejskiej – twierdzi Leadsom

– Problem polega na tym, że acquis communautaire jest dziś istotą dorobku Unii Europejskiej. To, co pani mówi, jest nie do przyjęcia dla ludzi, którzy uważają, że idealna Europa to federalne państwo o nazwie Stany Zjednoczone Europy – przypominam.

– Rozumiem. Tyle że takie rozwiązanie jest absolutnie nie do zaakceptowania dla Wielkiej Brytanii. Nigdy to nie było do zaakceptowania. I jeśli to miałaby być jedyna droga rozwoju Unii, to Wielka Brytania nią nie pójdzie – kończy pani poseł.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą