Poranek 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca. W istocie, to był koniec. Trzydniowy epizod obrony twierdzy Königsberg znalazł swój finał. Niemcy prosili Sowietów o przyjęcie kapitulacji. Sowieci ją przyjęli. Coś się kończyło. Coś miało się zacząć. (...).
Ostatni obrońcy miasta ukrywali się w centralnym schronie dowództwa, kilkunastu schowanych głęboko pod ziemią pomieszczeniach, z arsenałem, ale bez szansy na wodę, prowiant czy leki. W części bunkra zamienionej na szpital konały setki zaśmierdłych ludzi. Nikt nie przeżył. Sowieci bali się zejść pod ziemię. Bali się pułapki, wypalili więc niektóre z komór miotaczami ognia. Jednak część pomieszczeń przetrwała w stanie nienaruszonym. Biurka, krzesła i stalowe szafy. Już puste. Wszędzie walały się resztki map i papierów, choć te naprawdę ważne dokumenty jeszcze przed kapitulacją spalono. Sowieckie dowództwo zwiedziło bunkier wiele godzin po kapitulacji. Miasto było czyste. Niemcy bez broni. Dopiero teraz można było wyjść spokojnie na dymiące szczyty ruin i objąć wzrokiem całą zniszczoną stolicę Prus. Była już ich, sowiecka. Patrzyli z dumą na swoje dzieło. To był Königsberg, gniazdo Hohenzollernów. Stąd wziął się początek prusactwa. Tu rodziły się zagony ciężkozbrojnych rycerzy od stuleci pustoszące wschód Europy. Stąd, jak z mitycznego Mordoru, brało się zło. A teraz? Dymy i nieskończony ocean ruin. Mieli poczucie, że miasto jest w ich rękach. Ale czy je znali? Nie. Znali tylko ruiny. Wcześniej miasto było twierdzą. Tak chciał Adolf Hitler. Osobiście obiecał, że nie odda go nikomu. Nie oddał. Miasta broniły armie. Armie ludzi, armat, haubic, czołgów, karabinów, rusznic i moździerzy. I atakowały armie. Jeszcze większe, jeszcze potężniejsze, jeszcze bardziej zdeterminowane. Z jednej strony heroiczny opór wczorajszych zbrodniarzy. Z drugiej – zacięta nienawiść przyszłych bohaterów. Naziści i Sowieci. Z trupimi główkami i gwiazdami na czapkach. „Jeden czort" – jak mawiał mój dziadek. Wszystko się wymieszało. Kto napastnik, kto obrońca? Kto syty, kto głodny? Kto ofiarny, kto ofiarowany? Kto życia wart, kto śmierci? W Koenigsbergu to już nie było ważne. Wszyscy byli dziećmi historii. Wszyscy byliśmy. Ich, nasza krew; równie czerwona, równie gorąca i równie gówno warta.
* * *
Najpierw, w sierpniu 1944 były naloty. Wojskowi nazywali je pieszczotliwie dywanowymi, od przykrywającego miasto niby gęstym dywanem czarnego pyłu i dymu. A co pod nim, dywanem znaczy? Płonące domy, pajęczyna pożarów i rumowisk; ale lotnicy tego nie widzą, ludzkie spojrzenia pod dywan sięgnąć nie mogą. Leciały więc – jak Churchill obiecał – tysiące obciążonych bombami Lancasterów na Prusy; zrzucały swój ładunek i wracały do brytyjskich baz. Luftwaffe nie istniało. Koenigsberg był bezbronny. Płonęły gotyckie kamienice, gigantyczny jak brzuch pancernika dach katedry, kościoły, muzea, sale koncertowe i krużganki. Płonął wiekowy zamek pruskich królów, biblioteki, antykwariaty, szkoły i ludzie. Po każdym nocnym nalocie poranek odsłaniał dymiące wnętrzności miasta. Inne były ulice, inne domy, statystyka istnienia i zagłady co dzień zmieniała zapisy w słownikach i encyklopediach. Po każdym nalocie mapa Koenigsbergu musiała być rysowana od nowa.
Zwycięstwo Sowietów zimą 1945 wydawało się nieuniknione. Nikt, poza zagubionym w chorobliwych rojeniach umysłu wodzem, nie miał wątpliwości, że Apokalipsa jak glinianonogi Golem idzie pożreć Prusy. Choć broniło ich pół miliona żołnierzy, dowódcy frontów Żukow i Koniew dysponowali siłą pięciokrotnie większą. Sowiecka armada pędziła w swoich szeregu siedmiotysięczne stado dział i czołgów. Niemcy mieli ich tylko pięćset. Nad pruskim niebem królowało sowieckie lotnictwo. Pięć tysięcy samolotów z czerwoną gwiazdą przeciw czterystu z czarnymi krzyżami. Ofensywa ruszyła w styczniu, a jej błyskawiczne postępy szybko uzmysłowiły niemieckim dowódcom, że pierścienie oblężenia najważniejszych miast są nie do uniknięcia. Twierdze będą nie tylko punktami oporu, ale również śmiertelnymi pułapkami dla mieszkańców. Zaczął się więc exodus. Ludzie pakowali toboły, brali co najpotrzebniejsze i próbowali uciekać. Czas pędził w mgnieniu oka. Sowiecki kordon wokół Prus był coraz szczelniejszy. Jedyną ucieczką z Festung Königsberg było morze. Uciekało półtora miliona ludzi. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy uciekło do portu Piława, lądem, koleją i drogami chronionymi jeszcze przez niemieckie patrole, ale pod ciągłym sowieckim ostrzałem. Krasnoarmiejcy byli kilka, kilkanaście kilometrów od drogi. Na początku ofensywy przerwali łączność z Piławą, ale Niemcy, w jakimś heroicznym wysiłku, zdążyli drogę odbić. To właśnie tym podziurawionym traktem, zdezelowanymi samochodami, furmankami i pieszo uciekało pół miliona ludzi. Byle dalej od stolicy, byle do Piławy, a stamtąd na statki. I do Rostocku, Lubeki, bliżej Berlina, by czekać na cud. Jedni wybierali Piławę, inni uciekali do Gdańska. Był styczeń. Zima była mroźna. Zalew Wiślany zamarznięty. Wydawał się szeroką autostradą do wolności. Sowieci byli niedaleko. Droga do wolnego świata szkliła się zwodniczo solidnie grubym lodem. Pierwsi przekroczyli zalew mieszkańcy wiosek na wschód od Koenigsbergu. Fala uciekinierów z miasta przyszła w końcu stycznia, kiedy Sowieci odcięli na krótki moment drogę do Pilawy. Wtedy lody zalewu zaroiły się ludźmi. Niektórym tylko udawało się wynająć sanie. Większa część milionowej migracji odbyła się na piechotę.
Z góry, z lotu ptaka wyglądali jak gruby, kłębiący się wąż. Gargantuiczna migracja owadów. Widać było głównie ruch skrzydeł i chitynowych pancerzy. Z bliska, w oderwaniu od tej niebieskiej perspektywy byli masą zabiedzonych, wystraszonych ludzi. Zewsząd, z początku i końca tej zwierzęcej migracji słychać było jednostajny płacz. To płakały niesione przez kobiety niemowlęta. Tylko niektóre z matek miały czapki, a pod nimi wełniane gęsto upchane chusty i szaliki. Wiele marzło w modnych jeszcze przed sezonem kapeluszach i beretach. Mało kto szedł w porządnych zimowych kamaszach. Ostre lodowe krawędzie i grudy rozrywały delikatną skórę letnich butów. Ludzie zatrzymywali się, okręcali stopy szmatami i szli dalej. W tobołach taszczyli to, co najcenniejsze. Dolary, złoto, rodzinne fotografie. Dorobek życia został w Königsbergu. Umundurowane drużyny Hitlerjugend i kobiet z Deutscher FrauenWerk próbowały zapanować nad tą masą ludzi, ale bez większego sukcesu. Dzieci gubiły matki, matki dzieci, zdarzały się pobicia i kradzieże. Iluzja lodowej autostrady była tak wielka, że równolegle z tym pochodem ludzi przez zalew w stronę mierzei wyruszyły konwoje ciężarówek. Wiozły dokumenty, nazistowskie papiery, ale przede wszystkim rannych z ewakuowanych szpitali. Lód był gruby tego roku. Bezpieczny. Byle do mierzei... Grube opony ciężarówek znajdowały bezpieczne oparcie w milionach ton lodu.
* * *
I wtedy nadlecieli Sowieci. Niebo było czyste w końcu stycznia. Bezchmurne. Z wysokości lotu ptaka owe konwoje i wężowiska migrujących ludzi – doskonale widoczne. Zaczynało się polowanie. Sypały bomby. Jedna, druga, dziesiąta i setna. Samoloty wracały do baz, by odświeżyć zapasy. Bomby sypały się bezustannie. Każda wyzwalała wodną fontannę. Lód pękał na długości kilkudziesięciu metrów, kra podnosiła się do góry, a przerażone czarne robactwo zsuwało wolno w morską czeluść. Jedynym problemem sowieckich lotników było to, że tłum się rozpierzchał. Trzeba było go zaganiać, jak stado owiec. Myśliwce były więc jak owczarki. Szybkie, zwrotne, głodne krwi. Krążyły wokół stada, by w mgnieniu oka zmienić się w basiory. Dopadały słabsze sztuki i posyłały je do diabła. Potem samoloty odlatywały, a w miejscu, gdzie chwilę wcześniej wił się wąż ruchomej chityny, lśniło połyskliwe morze. Tu i ówdzie pływające kawałki kry miały tylko niepokojąco czerwoną barwę. Potem mróz pokrywał wszystko szarą warstwą lodu, a epilog niedokończonej pielgrzymki przenosił się na dno zalewu. To tam, w odmętach zielonej wody, wybrzmiewały ostatnie frazy melodii, o których mówimy, że są ludzkimi uczuciami. Miłością, braterstwem, oddaniem. I brzmią głucho po dziś dzień. Do dziś w podwodnych mułach i rowach leżą kolumny ciężarówek, sań i motocykli. Zabawki dzieci, rowery i tobołki z ratowanym złotem. Do dziś uśmiechają się spod lodu potopione kobiety i dzieci. Lekarze i ranni. Chłopcy i dziewczęta. Ale dziś nie ma już krajobrazu wojny. Wtedy, nad powierzchnią lodu, na wschodzie podnosiły się do góry słupy dymu płonącego miasta. Tak z uciekinierami żegnał się gasnący Königsberg.
* * *
Moja babka w jednej dłoni trzymała rączkę mojej ciotki, w drugiej walizkę. Szła przez spalone dzielnice do urzędu, gdzie osadników witał rozkwitający szkarłatem transparent z napisem „Kaliningrad Garod Swabody". Pociągi ze wschodu przyjeżdżały codziennie. Ludzi wyładowywano na bocznicach i prowadzono do miasta. Należało się zapisać w urzędzie i poczekać na przydział „kwartiry". Mało ich było w Königsbergu. Latem 1946 roku miasto było jeszcze w ruinach. Odgruzowane przez jeńców były tylko główne ulice. Specjalne brygady dawnych żołnierzy Wehrmachtu łatały też nadpalone kamienice. Osadnicy mieszkali stadnie. W pokojach dawnych przedwojennych kamienic spało „pokotem" kilka, kilkanaście osób.
* * *
Kim byli osadnicy? Dziwną mieszanką odszczepieńców imperium. W Królewcu osadzano głównie Ukraińców z politycznie niepewnych terenów, mieszkańców Białorusi o polskich korzeniach, żydów, cyganów, byłych przestępców, żołnierzy. Sowiecki Koenigsberg to był dziki zachód. Odcięta od świata enklawa. Pod nadzorem komisarzy i wojska. Obóz dla ludzi z niepewną tożsamością i poglądami. Ów „kęsek niemieckiej ziemi", na której tak bardzo zależało Stalinowi. Oddać Królewiec Polsce? – krzyczał ponoć Dżugaszwili. Nie! To będzie Rosja. Sowiecki ostrów na zachodzie. „Szerszenie gniazdo militaryzmu i faszyzmu", bo tak w sowieckiej propagandzie nazywano Koenigsberg – będzie sowiecką wyspą. Wszystko co teutońskie ma być starte z powierzchni ziemi. Na zawsze. Na zawsze! Niemal się udało.
* * *
Babka zamieszkała w Kaliningradzie. Najpierw w jakiejś poniemieckiej kamienicy, potem przeprowadziła się do maleńkiego domu w północno-wschodniej części miasta, obok drogi piławskiej. Domek był również poniemiecki, nieduży, ale murowany z zachwaszczonym ogrodem, w którego gąszczach pięły się ku słońcu porzeczki i maliny. Wokół sporo było takich mikroskopijnych zabudowań. Daleko od miasta, daleko od urzędów i sklepów, ale z ogrodem i maleńkim budynkiem gospodarczym. Można było chować świnkę i kury. Pamiętam ten dom doskonale. Od wczesnej wiosny ogród oblepiał go eksplodującą soczystą zielenią. Bzy pachniały w sposób niemal szalony. Ziemia była nadzwyczaj urodzajna. Wystarczyło rzucić na ziemię popielate ziarno, by natychmiast wystrzeliwał w górę wielki, dojrzały słonecznik. Babka znalazła sobie mężczyznę. Był Ukraińcem spod Lwowa. Nie lubił Polaków. Ale babkę, nawet jeśli nie kochał, to szanował. W pierwszych latach po wojnie zapewne ciężko pracowała. Chłopiec wrócił do rodziny, córka urosła, skończyła szkołę handlową, zaczęła pracę, a potem wyszła za marynarza. Babka się starzała. A obok niej wyrastało nowe miasto. Coś tam Sowieci odbudowali, coś poprawili, ale większość ruin zniknęła. Pojawił się chaos stalinowskich bloków. Tu i tam. Wszędzie coś nowego. Gęsto zabudowaną przed wojną wyspę Knipawę oczyszczono z ruin kamienic i wyrównano do poziomu gruntu. Na miejscu dawnych domów zasadzono topole, które w oka mgnieniu wyrosły jak kalifornijskie sekwoje. Tylko w odległej wschodniej części wyspy zostawiono wypalony barak katedry. Breżniew, który był ojcem ostatecznej zagłady zabytków Koenigsbergu, ten jeden wypalony pomnik miasta kazał zachować. Na przestrogę bardziej niż na pamiątkę. Stała więc wielka ceglana ruina z obitymi fragmentami kamiennych nagrobków rycerzy i przylepionym do bocznej ściany grobowcem Kanta przez dziesięciolecia. Niszczała, upadała; w końcu lat osiemdziesiątych już niemal na kolanach. Nikt nie miał wątpliwości, że rychło przyjdzie i jej czas. Wyrok przecież był już dawno wydany.