Königsberg historia rodzinna

Z góry, z lotu ptaka wyglądali jak gruby, kłębiący się wąż. Gargantuiczna migracja owadów. I wtedy nadlecieli Sowieci. Niebo było czyste w końcu stycznia. Z wysokości lotu ptaka owe konwoje i wężowiska migrujących ludzi – doskonale widoczne. Zaczynało się polowanie... Fragment książki, która ukaże się w maju nakładem Narodowego Centrum Kultury

Publikacja: 23.03.2013 00:01

Poranek 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca. W istocie, to był koniec. Trzydniowy epizod obrony twierdzy Königsberg znalazł swój finał. Niemcy prosili Sowietów o przyjęcie kapitulacji. Sowieci ją przyjęli. Coś się kończyło. Coś miało się zacząć. (...).

Ostatni obrońcy miasta ukrywali się w centralnym schronie dowództwa, kilkunastu schowanych głęboko pod ziemią pomieszczeniach, z arsenałem, ale bez szansy na wodę, prowiant czy leki. W części bunkra zamienionej na szpital konały setki zaśmierdłych ludzi. Nikt nie przeżył. Sowieci bali się zejść pod ziemię. Bali się pułapki, wypalili więc niektóre z komór miotaczami ognia. Jednak część pomieszczeń przetrwała w stanie nienaruszonym. Biurka, krzesła i stalowe szafy. Już puste. Wszędzie walały się resztki map i papierów, choć te naprawdę ważne dokumenty jeszcze przed kapitulacją spalono. Sowieckie dowództwo zwiedziło bunkier wiele godzin po kapitulacji. Miasto było czyste. Niemcy bez broni. Dopiero teraz można było wyjść spokojnie na dymiące szczyty ruin i objąć wzrokiem całą zniszczoną stolicę Prus. Była już ich, sowiecka. Patrzyli z dumą na swoje dzieło. To był Königsberg, gniazdo Hohenzollernów. Stąd wziął się początek prusactwa. Tu rodziły się zagony ciężkozbrojnych rycerzy od stuleci pustoszące wschód Europy. Stąd, jak z  mitycznego Mordoru, brało się zło. A teraz? Dymy i nieskończony ocean ruin. Mieli poczucie, że miasto jest w ich rękach. Ale czy je znali? Nie. Znali tylko ruiny. Wcześniej miasto było twierdzą. Tak chciał Adolf Hitler. Osobiście obiecał, że nie odda go nikomu. Nie oddał. Miasta broniły armie. Armie ludzi, armat, haubic, czołgów, karabinów, rusznic i moździerzy. I atakowały armie. Jeszcze większe, jeszcze potężniejsze, jeszcze bardziej zdeterminowane. Z jednej strony heroiczny opór wczorajszych zbrodniarzy. Z drugiej – zacięta nienawiść przyszłych bohaterów.  Naziści i Sowieci. Z trupimi główkami i gwiazdami na czapkach. „Jeden czort" – jak mawiał mój dziadek. Wszystko się wymieszało. Kto napastnik, kto obrońca? Kto syty, kto głodny? Kto ofiarny, kto ofiarowany? Kto życia wart, kto śmierci? W Koenigsbergu to już nie było ważne. Wszyscy byli dziećmi historii. Wszyscy byliśmy. Ich, nasza krew; równie czerwona, równie gorąca i równie gówno warta.

* * *

Najpierw, w sierpniu 1944 były naloty. Wojskowi nazywali je pieszczotliwie dywanowymi, od przykrywającego miasto niby gęstym dywanem czarnego pyłu i dymu. A co pod nim, dywanem znaczy? Płonące domy, pajęczyna pożarów i rumowisk; ale lotnicy tego nie widzą, ludzkie spojrzenia pod dywan sięgnąć nie mogą. Leciały więc – jak Churchill obiecał – tysiące obciążonych bombami Lancasterów na Prusy; zrzucały swój ładunek i wracały do brytyjskich baz. Luftwaffe nie istniało. Koenigsberg był bezbronny. Płonęły gotyckie kamienice, gigantyczny jak brzuch pancernika dach katedry, kościoły, muzea, sale koncertowe i krużganki. Płonął wiekowy zamek pruskich królów, biblioteki, antykwariaty, szkoły i ludzie. Po każdym nocnym nalocie poranek odsłaniał dymiące wnętrzności miasta. Inne były ulice, inne domy, statystyka istnienia i zagłady co dzień zmieniała zapisy w słownikach i encyklopediach. Po każdym nalocie mapa Koenigsbergu musiała być rysowana od nowa.

Zwycięstwo Sowietów zimą 1945 wydawało się nieuniknione. Nikt, poza zagubionym w chorobliwych rojeniach umysłu wodzem, nie miał wątpliwości, że Apokalipsa jak glinianonogi Golem idzie pożreć Prusy. Choć broniło ich pół miliona żołnierzy, dowódcy frontów Żukow i Koniew dysponowali siłą pięciokrotnie większą. Sowiecka armada pędziła w swoich szeregu siedmiotysięczne stado dział i czołgów. Niemcy mieli ich tylko pięćset. Nad pruskim niebem królowało sowieckie lotnictwo. Pięć tysięcy samolotów z czerwoną gwiazdą przeciw czterystu z czarnymi krzyżami. Ofensywa ruszyła w styczniu, a jej błyskawiczne postępy szybko uzmysłowiły niemieckim dowódcom, że pierścienie oblężenia najważniejszych miast są nie do uniknięcia. Twierdze będą nie tylko punktami oporu, ale również śmiertelnymi pułapkami dla mieszkańców. Zaczął się więc exodus. Ludzie pakowali toboły, brali co najpotrzebniejsze i próbowali uciekać. Czas pędził w mgnieniu oka. Sowiecki kordon wokół Prus był coraz szczelniejszy. Jedyną ucieczką z Festung Königsberg było morze. Uciekało półtora miliona ludzi. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy uciekło do portu Piława, lądem, koleją i drogami chronionymi jeszcze przez niemieckie patrole, ale pod ciągłym sowieckim ostrzałem. Krasnoarmiejcy byli kilka, kilkanaście kilometrów od drogi. Na początku ofensywy przerwali łączność z Piławą, ale Niemcy, w jakimś heroicznym wysiłku, zdążyli drogę odbić. To właśnie tym podziurawionym traktem, zdezelowanymi samochodami, furmankami i pieszo uciekało pół miliona ludzi. Byle dalej od stolicy, byle do Piławy, a stamtąd na statki. I do Rostocku, Lubeki, bliżej Berlina, by czekać na cud. Jedni wybierali Piławę, inni uciekali do Gdańska. Był styczeń. Zima była mroźna. Zalew Wiślany zamarznięty. Wydawał się szeroką autostradą do wolności. Sowieci byli niedaleko. Droga do wolnego świata szkliła się zwodniczo solidnie grubym lodem. Pierwsi przekroczyli zalew mieszkańcy wiosek na wschód od Koenigsbergu. Fala uciekinierów z miasta przyszła w końcu stycznia, kiedy Sowieci odcięli na krótki moment drogę do Pilawy. Wtedy lody zalewu zaroiły się ludźmi. Niektórym tylko udawało się wynająć sanie. Większa część milionowej migracji odbyła się na piechotę.

Z góry, z lotu ptaka wyglądali jak gruby, kłębiący się wąż. Gargantuiczna migracja owadów. Widać było głównie ruch skrzydeł i chitynowych pancerzy. Z bliska, w oderwaniu od tej niebieskiej perspektywy byli masą zabiedzonych, wystraszonych ludzi. Zewsząd, z początku i końca tej zwierzęcej migracji słychać było jednostajny płacz. To płakały niesione przez kobiety niemowlęta. Tylko niektóre z matek miały czapki, a pod nimi wełniane gęsto upchane chusty i szaliki. Wiele marzło w modnych jeszcze przed sezonem kapeluszach i beretach. Mało kto szedł w porządnych zimowych kamaszach. Ostre lodowe krawędzie i grudy rozrywały delikatną skórę letnich butów. Ludzie zatrzymywali się, okręcali stopy szmatami i szli dalej. W tobołach taszczyli to, co najcenniejsze. Dolary, złoto, rodzinne fotografie. Dorobek życia został w Königsbergu. Umundurowane drużyny Hitlerjugend i kobiet z Deutscher FrauenWerk próbowały zapanować nad tą masą ludzi, ale bez większego sukcesu. Dzieci gubiły matki, matki dzieci, zdarzały się pobicia i kradzieże. Iluzja lodowej autostrady była tak wielka, że równolegle z tym pochodem ludzi przez zalew w stronę mierzei wyruszyły konwoje ciężarówek. Wiozły dokumenty, nazistowskie papiery, ale przede wszystkim rannych z ewakuowanych szpitali. Lód był gruby tego roku. Bezpieczny. Byle do mierzei... Grube opony ciężarówek znajdowały bezpieczne oparcie w milionach ton lodu.

* * *

I wtedy nadlecieli Sowieci. Niebo było czyste w końcu stycznia. Bezchmurne. Z wysokości lotu ptaka owe konwoje i wężowiska migrujących ludzi – doskonale widoczne. Zaczynało się polowanie. Sypały bomby. Jedna, druga, dziesiąta i setna. Samoloty wracały do baz, by odświeżyć zapasy. Bomby sypały się bezustannie. Każda wyzwalała wodną fontannę. Lód pękał na długości kilkudziesięciu metrów, kra podnosiła się do góry, a przerażone czarne robactwo zsuwało wolno w morską czeluść. Jedynym problemem sowieckich lotników było to, że tłum się rozpierzchał. Trzeba było go zaganiać, jak stado owiec. Myśliwce były więc jak owczarki. Szybkie, zwrotne, głodne krwi. Krążyły wokół stada, by w mgnieniu oka zmienić się w basiory. Dopadały słabsze sztuki i posyłały je do diabła.  Potem samoloty odlatywały, a w miejscu, gdzie chwilę wcześniej wił się wąż ruchomej chityny, lśniło połyskliwe morze. Tu i ówdzie pływające kawałki kry miały tylko niepokojąco czerwoną barwę. Potem mróz pokrywał wszystko szarą warstwą lodu, a epilog niedokończonej pielgrzymki przenosił się na dno zalewu. To tam, w odmętach zielonej wody, wybrzmiewały ostatnie frazy melodii, o których mówimy, że są ludzkimi uczuciami. Miłością, braterstwem, oddaniem. I brzmią głucho po dziś dzień. Do dziś w podwodnych mułach i rowach leżą kolumny ciężarówek, sań i motocykli. Zabawki dzieci, rowery i tobołki z ratowanym złotem. Do dziś uśmiechają się spod lodu potopione kobiety i dzieci. Lekarze i ranni. Chłopcy i dziewczęta. Ale dziś nie ma już krajobrazu wojny. Wtedy, nad powierzchnią lodu, na wschodzie podnosiły się do góry słupy dymu płonącego miasta. Tak z uciekinierami żegnał się gasnący Königsberg.

* * *

Moja babka w jednej dłoni trzymała rączkę mojej ciotki, w drugiej walizkę. Szła przez spalone dzielnice do urzędu, gdzie osadników witał rozkwitający szkarłatem transparent z napisem „Kaliningrad Garod Swabody". Pociągi ze wschodu przyjeżdżały codziennie. Ludzi wyładowywano na bocznicach i prowadzono do miasta. Należało się zapisać w urzędzie i poczekać na przydział „kwartiry". Mało ich było w Königsbergu. Latem 1946 roku miasto było jeszcze w ruinach. Odgruzowane przez jeńców były tylko główne ulice. Specjalne brygady dawnych żołnierzy Wehrmachtu łatały też nadpalone kamienice. Osadnicy mieszkali stadnie. W pokojach dawnych przedwojennych kamienic spało „pokotem" kilka, kilkanaście osób.

* * *

Kim byli osadnicy? Dziwną mieszanką odszczepieńców imperium. W Królewcu osadzano głównie Ukraińców z politycznie niepewnych terenów, mieszkańców Białorusi o polskich korzeniach, żydów, cyganów, byłych przestępców, żołnierzy. Sowiecki Koenigsberg to był dziki zachód. Odcięta od świata enklawa. Pod nadzorem komisarzy i wojska. Obóz dla ludzi z niepewną tożsamością i poglądami. Ów „kęsek niemieckiej ziemi", na której tak bardzo zależało Stalinowi. Oddać Królewiec Polsce? – krzyczał ponoć Dżugaszwili. Nie! To będzie Rosja. Sowiecki ostrów na zachodzie. „Szerszenie gniazdo militaryzmu i faszyzmu", bo tak w sowieckiej propagandzie nazywano Koenigsberg – będzie sowiecką wyspą. Wszystko co teutońskie ma być starte z powierzchni ziemi. Na zawsze. Na zawsze! Niemal się udało.

* * *

Babka zamieszkała w Kaliningradzie. Najpierw w jakiejś poniemieckiej kamienicy, potem przeprowadziła się do maleńkiego domu w północno-wschodniej części miasta, obok drogi piławskiej. Domek był również poniemiecki, nieduży, ale murowany z zachwaszczonym ogrodem, w którego gąszczach pięły się ku słońcu porzeczki i maliny. Wokół sporo było takich mikroskopijnych zabudowań. Daleko od miasta, daleko od urzędów i sklepów, ale z ogrodem i maleńkim budynkiem gospodarczym. Można było chować świnkę i kury. Pamiętam ten dom doskonale. Od wczesnej wiosny ogród oblepiał go eksplodującą soczystą zielenią. Bzy pachniały w sposób niemal szalony. Ziemia była nadzwyczaj urodzajna. Wystarczyło rzucić na ziemię popielate ziarno, by natychmiast wystrzeliwał w górę wielki, dojrzały słonecznik. Babka znalazła sobie mężczyznę. Był Ukraińcem spod Lwowa. Nie lubił Polaków. Ale babkę, nawet jeśli nie kochał, to szanował. W pierwszych latach po wojnie zapewne ciężko pracowała. Chłopiec wrócił do rodziny, córka urosła, skończyła szkołę handlową, zaczęła pracę, a potem wyszła za marynarza. Babka się starzała. A obok niej wyrastało nowe miasto. Coś tam Sowieci odbudowali, coś poprawili, ale większość ruin zniknęła. Pojawił się chaos stalinowskich bloków. Tu i tam. Wszędzie coś nowego. Gęsto zabudowaną przed wojną wyspę Knipawę oczyszczono z ruin kamienic i wyrównano do poziomu gruntu. Na miejscu dawnych domów zasadzono topole, które w oka mgnieniu wyrosły jak kalifornijskie sekwoje. Tylko w odległej wschodniej części wyspy zostawiono wypalony barak katedry. Breżniew, który był ojcem ostatecznej zagłady zabytków Koenigsbergu, ten jeden wypalony pomnik miasta kazał zachować. Na  przestrogę bardziej niż na pamiątkę. Stała więc wielka ceglana ruina z obitymi fragmentami kamiennych nagrobków rycerzy i przylepionym do bocznej ściany grobowcem Kanta przez dziesięciolecia. Niszczała, upadała; w końcu lat osiemdziesiątych już niemal na kolanach. Nikt nie miał wątpliwości, że rychło przyjdzie i jej czas. Wyrok przecież był już dawno wydany.

* * *

Pamiętam wstrząs, jakiego doznałem, stojąc u stóp ruiny katedry. Miałem siedem lat. Pierwszy raz w życiu wywieziono mnie za granicę. Do matki mojego ojca, starej kobiety, która była mi równie obca jak miasto ludzi mówiących w innym niż mój języku. Pamiętam przerażenie i coś, czego objąć i zrozumieć nie mogę po dziś dzień. Wyjątkowy w swojej złożoności zbieg uczuć; zdziwienia, fascynacji, strachu, poczucia obcości, smutku, żalu i nostalgii. Przyjechałem z kraju, gdzie zabytki restaurowano z pełną uczucia pieczołowitością, a kościoły tętniły życiem i modlitwą; tu ogromna katedra była jak odrzucone zwierzę, skazana na potępienie i powolną śmierć. Jakże inny świat od mojego. Czy miałem jakiś przebłysk intuicji, że ten kościół stanie się na długie lata moją obsesją? Czy wiedziałem, że będę do niego wielokrotnie wracać? Pisać o nim wiersze? Fotografować zarówno gigantyczny korpus, jak i intymne szczegóły w przekonaniu, że uwieczniam historię? Nie pamiętam. Byłem dzieckiem. Zresztą w mgnieniu oka ktoś, by odciągnąć uwagę od konającej katedry, podsunął mi barwny balonik. Chwilę później trzymałem w dłoni kłąb cukrowej waty, a moje oczy błądziły gdzieś ku górze w poszukiwaniu przelatującego nad miastem samolotu.

* * *

Tak, z tamtych czasów pamiętam szerokie pełne ludzi ulice, a ponad wszystko dom i ogród mojej babki. W przeciwieństwie do obcego i przerażającego miasta wokół, swoją bliską i barokowo obfitą zielenią dawał kameralne poczucie chłodu i bezpieczeństwa. Przed drewnianym gankiem stał stół, na którym jedzono śniadania i kolacje. Śniadania pamiętam, do końca kolacji jednak nigdy nie wytrwałem. Przychodzili znajomi, krewni i sąsiedzi. Podawano chleb, słoninę, krojoną cebulę, ogórki, pomidory, ser, ryby. Pito duże ilości wódki. Pamiętam przezroczysty płyn w zalakowanych butelkach z jasnego szkła. Piekący jak cholera delikatne dziecięce podniebienie. To właśnie tam, wciśnięty między nogi gości, pod blatem stołu spróbowałem go po raz pierwszy i obiecałem sobie, że nigdy go więcej nie dotknę. Ileż razy potem przez kolejne lata z dziką radością łamałem to przyrzeczenie. Zawsze ze świadomością tamtej sowieckiej inicjacji w gorący letni kaliningradzki wieczór. Gwiazdy wyżej, z mojej podstołecznej perspektywy niedostrzegalne. Szedłem spać, kiedy towarzystwo zaczynało śpiewać.

* * *

Babka brała mnie za rękę i prowadziła do jednego z dwóch pokojów. Klękała obok mnie i zaczynała się modlić: „Ojcze nasz, który jesteś w niebie...". To była najczystsza polszczyzna. Powtarzałem po niej, a gdy się żegnała, mówiła: „malczik, nu dawaj w krawat'". Przez lata nie mogłem pojąć, jak to jest? Modli się po polsku, wszystko rozumie, ale mówi wyłącznie po rosyjsku. Nigdy poza modlitwą nie wypowiedziała jednego zdania po polsku. Pytałem ją o to, ale odpowiadała, że po naszemu mówić po prostu nie potrafi. Zasmucony wskakiwałem do łóżka i zamykałem oczy, by kątem ucha łowić jej delikatny uśmiech i urywek piosenki „O mój rozmarynie, rozwijaj się..." Dziś rozumiem, jak bardzo musiało być jej przykro, że nie może podzielić się swoją miłością w moim rodzimym języku, szukała więc w mrokach pamięci jakichś śladów wierszy i pieśni, których uczyła się w dzieciństwie. „Nu riebionok, dobrej noczi". Całus w czoło i wychodziła do ludzi.

* * *

Miała psy, konia i świnię. Jeden z psów, wielki, na łańcuchu nazywał się Mars. Wokół niego biegał bystry kundelek Małysz. Świnia była Borys, a koń Majak. Był jeszcze Kola, Ukrainiec, partner mojej babki. Brzydki, niski gnom, który nienawidził Polaków. Ale mówił za to po polsku, choć wyjątkowo niechętnie.

* * *

Ciotka mieszkała w bloku w eleganckim dwupokojowym mieszkaniu. Jej mąż, Nikołaj, był marynarzem. Pływał na statkach handlowych, więc całe mieszkanie pełne było pamiątek jego dalekomorskich wypraw i przedziwnych trofeów. Muszle, korale, pudełka po cygarach, sklejane z Bóg wie czego żaglowce i to, co budziło moją największą ciekawość, porozkładane na półkach suszone egzotyczne ryby. Przyglądałem się im z fascynacją, gdy trzymałem je w ręku i przerażeniem, gdy były pożerane do wódki podczas niekończących się imprez.

* * *

Naprzeciwko domu mojej ciotki stał wielki gotycki kościół. W tamtych czasach „robił" za skład budowlany, wyjeżdżały więc z niego co chwila wielkie, pełne worków z cementem ciężarówki. Gdy przyjechałem tam piętnaście lat później, kościoła już nie było. Niczego właściwie już nie było. Na miejscu zamku królewskiego wybudowano kanciastą bryłę siedziby związków zawodowych. „Dworiec profsojuzow" stoi tam zresztą po dziś dzień. Wyburzono resztę ruin, a ocalały tylko te budynki, którym powierzono jakieś szczytne cele. Dawny kościół katolicki stał się więc teatrem kukiełkowym, dawna pruska twierdza na tyłach miasta – muzeum bursztynu. Ciotka już nie żyła. Jej mąż marynarz zmarł na raka kilka lat wcześniej. Domek mojej babki był rozlatującą się ruderą, a jego rezydentka popadała w demencję. Ogród był zarośnięty zielskiem, po krzakach malin i porzeczek nie został nawet ślad. Babka przyjęła mnie jak obcego. „Ty kto?" Czułem dystans. Rozrzewniła się jednak po czwartym kieliszku i próbowała mnie pogłaskać po policzku. Czułem żal i smutek. Wyjęła stare, tekturowe pudełko ze zdjęciami. Urywki przeszłości. Ona – jako młoda dziewczyna. Ona – w latach trzydziestych. Już matka, kobieta. I dalej – robotnica w kaliningradzkiej fabryce. Kilka zdjęć ze swoim synem, jego polską żoną. I ze mną w pierwszym planie. Ośmiolatkiem w krótkich spodenkach. W bajkowo kwitnącym ogrodzie. Stara kobieta nie mogła opanować drżenia rąk. Raz zwracała się do mnie moim imieniem, kiedy indziej imieniem jej syna, mojego ojca. „Adik? Ty Adik?". „Niet, babuszka". „Bogus', znaczit ty Bogus', nu smatritie, kakij balszoj". Do pokoju wszedł kuzyn, Sławek. „Nu, poszli. Uże nada".

Rozważania nad utopionymi ze statku Wilhelm Gustloff

Cierpienie jest ważne. Może


najważniejsze, prócz Boga, szatana


miłości i śmierci.  Tę niezmierną


wagę podkreśla dwoistość jego


natury:


oto z jednej strony jest cierpieniem


fizycznym, z drugiej


stanem umysłu. Człowieka boli,


człowiek boleje.


Pierwsze nieodmiennie splecione


z  genomem ludzkiego egoizmu.


Drugie, wprost przeciwnie.


Ja boleję nad tym


że ciebie boli.


To gorsze niż ból fizyczny:


ja boleję nad tobą


nad dzieckiem


kobietą


utopionymi


w upiornie


zimnym


oczodole


strachu

Poranek 10 kwietnia 1945 roku. Gdzieś w powietrzu czaiła się zmiana. Słońce ledwie prześwitywało przez chmury czarnego dymu i strzępiące się nad miastem płomienie. Łuna była więc podwójna, od słońca i płomieni. Dużo niżej, między ścianami zawalonego budynku, u wejścia do bunkra sterczało drzewce z kawałkiem białego płótna. Ktoś je wywiesił dzień wcześniej, krótko przed dziesiątą. W przeczuciu albo na znak końca. W istocie, to był koniec. Trzydniowy epizod obrony twierdzy Königsberg znalazł swój finał. Niemcy prosili Sowietów o przyjęcie kapitulacji. Sowieci ją przyjęli. Coś się kończyło. Coś miało się zacząć. (...).

Ostatni obrońcy miasta ukrywali się w centralnym schronie dowództwa, kilkunastu schowanych głęboko pod ziemią pomieszczeniach, z arsenałem, ale bez szansy na wodę, prowiant czy leki. W części bunkra zamienionej na szpital konały setki zaśmierdłych ludzi. Nikt nie przeżył. Sowieci bali się zejść pod ziemię. Bali się pułapki, wypalili więc niektóre z komór miotaczami ognia. Jednak część pomieszczeń przetrwała w stanie nienaruszonym. Biurka, krzesła i stalowe szafy. Już puste. Wszędzie walały się resztki map i papierów, choć te naprawdę ważne dokumenty jeszcze przed kapitulacją spalono. Sowieckie dowództwo zwiedziło bunkier wiele godzin po kapitulacji. Miasto było czyste. Niemcy bez broni. Dopiero teraz można było wyjść spokojnie na dymiące szczyty ruin i objąć wzrokiem całą zniszczoną stolicę Prus. Była już ich, sowiecka. Patrzyli z dumą na swoje dzieło. To był Königsberg, gniazdo Hohenzollernów. Stąd wziął się początek prusactwa. Tu rodziły się zagony ciężkozbrojnych rycerzy od stuleci pustoszące wschód Europy. Stąd, jak z  mitycznego Mordoru, brało się zło. A teraz? Dymy i nieskończony ocean ruin. Mieli poczucie, że miasto jest w ich rękach. Ale czy je znali? Nie. Znali tylko ruiny. Wcześniej miasto było twierdzą. Tak chciał Adolf Hitler. Osobiście obiecał, że nie odda go nikomu. Nie oddał. Miasta broniły armie. Armie ludzi, armat, haubic, czołgów, karabinów, rusznic i moździerzy. I atakowały armie. Jeszcze większe, jeszcze potężniejsze, jeszcze bardziej zdeterminowane. Z jednej strony heroiczny opór wczorajszych zbrodniarzy. Z drugiej – zacięta nienawiść przyszłych bohaterów.  Naziści i Sowieci. Z trupimi główkami i gwiazdami na czapkach. „Jeden czort" – jak mawiał mój dziadek. Wszystko się wymieszało. Kto napastnik, kto obrońca? Kto syty, kto głodny? Kto ofiarny, kto ofiarowany? Kto życia wart, kto śmierci? W Koenigsbergu to już nie było ważne. Wszyscy byli dziećmi historii. Wszyscy byliśmy. Ich, nasza krew; równie czerwona, równie gorąca i równie gówno warta.

* * *

Najpierw, w sierpniu 1944 były naloty. Wojskowi nazywali je pieszczotliwie dywanowymi, od przykrywającego miasto niby gęstym dywanem czarnego pyłu i dymu. A co pod nim, dywanem znaczy? Płonące domy, pajęczyna pożarów i rumowisk; ale lotnicy tego nie widzą, ludzkie spojrzenia pod dywan sięgnąć nie mogą. Leciały więc – jak Churchill obiecał – tysiące obciążonych bombami Lancasterów na Prusy; zrzucały swój ładunek i wracały do brytyjskich baz. Luftwaffe nie istniało. Koenigsberg był bezbronny. Płonęły gotyckie kamienice, gigantyczny jak brzuch pancernika dach katedry, kościoły, muzea, sale koncertowe i krużganki. Płonął wiekowy zamek pruskich królów, biblioteki, antykwariaty, szkoły i ludzie. Po każdym nocnym nalocie poranek odsłaniał dymiące wnętrzności miasta. Inne były ulice, inne domy, statystyka istnienia i zagłady co dzień zmieniała zapisy w słownikach i encyklopediach. Po każdym nalocie mapa Koenigsbergu musiała być rysowana od nowa.

Zwycięstwo Sowietów zimą 1945 wydawało się nieuniknione. Nikt, poza zagubionym w chorobliwych rojeniach umysłu wodzem, nie miał wątpliwości, że Apokalipsa jak glinianonogi Golem idzie pożreć Prusy. Choć broniło ich pół miliona żołnierzy, dowódcy frontów Żukow i Koniew dysponowali siłą pięciokrotnie większą. Sowiecka armada pędziła w swoich szeregu siedmiotysięczne stado dział i czołgów. Niemcy mieli ich tylko pięćset. Nad pruskim niebem królowało sowieckie lotnictwo. Pięć tysięcy samolotów z czerwoną gwiazdą przeciw czterystu z czarnymi krzyżami. Ofensywa ruszyła w styczniu, a jej błyskawiczne postępy szybko uzmysłowiły niemieckim dowódcom, że pierścienie oblężenia najważniejszych miast są nie do uniknięcia. Twierdze będą nie tylko punktami oporu, ale również śmiertelnymi pułapkami dla mieszkańców. Zaczął się więc exodus. Ludzie pakowali toboły, brali co najpotrzebniejsze i próbowali uciekać. Czas pędził w mgnieniu oka. Sowiecki kordon wokół Prus był coraz szczelniejszy. Jedyną ucieczką z Festung Königsberg było morze. Uciekało półtora miliona ludzi. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy uciekło do portu Piława, lądem, koleją i drogami chronionymi jeszcze przez niemieckie patrole, ale pod ciągłym sowieckim ostrzałem. Krasnoarmiejcy byli kilka, kilkanaście kilometrów od drogi. Na początku ofensywy przerwali łączność z Piławą, ale Niemcy, w jakimś heroicznym wysiłku, zdążyli drogę odbić. To właśnie tym podziurawionym traktem, zdezelowanymi samochodami, furmankami i pieszo uciekało pół miliona ludzi. Byle dalej od stolicy, byle do Piławy, a stamtąd na statki. I do Rostocku, Lubeki, bliżej Berlina, by czekać na cud. Jedni wybierali Piławę, inni uciekali do Gdańska. Był styczeń. Zima była mroźna. Zalew Wiślany zamarznięty. Wydawał się szeroką autostradą do wolności. Sowieci byli niedaleko. Droga do wolnego świata szkliła się zwodniczo solidnie grubym lodem. Pierwsi przekroczyli zalew mieszkańcy wiosek na wschód od Koenigsbergu. Fala uciekinierów z miasta przyszła w końcu stycznia, kiedy Sowieci odcięli na krótki moment drogę do Pilawy. Wtedy lody zalewu zaroiły się ludźmi. Niektórym tylko udawało się wynająć sanie. Większa część milionowej migracji odbyła się na piechotę.

Z góry, z lotu ptaka wyglądali jak gruby, kłębiący się wąż. Gargantuiczna migracja owadów. Widać było głównie ruch skrzydeł i chitynowych pancerzy. Z bliska, w oderwaniu od tej niebieskiej perspektywy byli masą zabiedzonych, wystraszonych ludzi. Zewsząd, z początku i końca tej zwierzęcej migracji słychać było jednostajny płacz. To płakały niesione przez kobiety niemowlęta. Tylko niektóre z matek miały czapki, a pod nimi wełniane gęsto upchane chusty i szaliki. Wiele marzło w modnych jeszcze przed sezonem kapeluszach i beretach. Mało kto szedł w porządnych zimowych kamaszach. Ostre lodowe krawędzie i grudy rozrywały delikatną skórę letnich butów. Ludzie zatrzymywali się, okręcali stopy szmatami i szli dalej. W tobołach taszczyli to, co najcenniejsze. Dolary, złoto, rodzinne fotografie. Dorobek życia został w Königsbergu. Umundurowane drużyny Hitlerjugend i kobiet z Deutscher FrauenWerk próbowały zapanować nad tą masą ludzi, ale bez większego sukcesu. Dzieci gubiły matki, matki dzieci, zdarzały się pobicia i kradzieże. Iluzja lodowej autostrady była tak wielka, że równolegle z tym pochodem ludzi przez zalew w stronę mierzei wyruszyły konwoje ciężarówek. Wiozły dokumenty, nazistowskie papiery, ale przede wszystkim rannych z ewakuowanych szpitali. Lód był gruby tego roku. Bezpieczny. Byle do mierzei... Grube opony ciężarówek znajdowały bezpieczne oparcie w milionach ton lodu.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą