Pamiętacie tę piosenkę Jacka Kaczmarskiego? Piękna, prawda? Głęboka, poetycka. Ale żadna to dla mnie abstrakcja, żadna poezja. Przeżyłem to na własnej skórze, i może większą mam pretensję do Jaruzelskiego o moją klasę niż o pacyfikacje hut i kopalń. Bo na dłuższą metę, z pełnym szacunkiem dla prawdziwych ofiar, stan wojenny zabił dużo mniej ludzi, niż wygnał za granicę. Dla mnie, dzieciaka, realną stratą, cokolwiek bym pojął później, byli wtedy moi przyjaciele, których straciłem na zawsze.
Chodziłem do niezbyt licznej klasy w jednym z krakowskich liceów. Doskonale pamiętam te imiona z klasowego dziennika: Berta – Hamburg, do dziś; Gośka – Houston, USA, dziś już w kraju; Monika – Ateny, potem chyba Kanada; Renata – Niemcy, do dziś; Tatiana – Kopenhaga, czasami wraca; Alicja – Chicago, o ile mi wiadomo. Czy wszyscy? Nie jestem pewien. Wygnał ich z kraju komunizm z jego koszmarnymi dziećmi, niepewnością i brakiem perspektyw. Nie, prawdziwej biedy nie było. Było co jeść i w co się ubrać. Czego nam wtedy, w latach 80., naprawdę brakowało, to wiary w Polskę. W sens bycia w środku jakiejś obskurnej, ludowej substytucji ojczyzny między Odrą i Bugiem. Tym bardziej że część z nas miała pojęcie o tym, że inny, lepszy, barwniejszy i bardziej syty świat istnieje o krok od naszego. Nie mieliśmy pewnie rozwiniętego poczucia patriotyzmu, abstrakcyjnej wizji wolności czy jakichś moralnych odruchów wobec kraju. Liczyły się dżinsy, w miarę modny T-shirt, dostęp do płyt z muzyką Boney M czy Smokie.
Niektórzy przywozili to z Jugosławii i już sama ta bałkańska efemeryda pachniała Zachodem. Ale prawdziwy dostatek był w Reichu, Francji, Anglii czy Hiszpanii. Mało kto tam docierał, żyliśmy więc legendą. Pamiętam swoją ulubioną zabawę (czy tylko moją?) z drugiej połowy lat 70. Brało się globus i szurając palcem po kontynentach, szukało kraju, do którego zaprowadzi ucieczka z PRL. Wyobraźnię wspomagały książki Maya, Szklarskich czy Centkiewiczów. Spieprzyć, byle najdalej od szarej rzeczywistości PRL. Ile miałem lat? Dwanaście, może trzynaście? Po gruntownym przejrzeniu światowej oferty wpadłem na pomysł, by wyemigrować do Nowej Zelandii.
Koledzy, którzy wybrali banalniejsze destynacje (NRF, Ameryka, Kanada), pukali się w głowę. Tak daleko? Po co? Tłumaczyłem, że miejscówka jest wyjątkowa; u stóp śnieżnych gór (a więc narty) lazurowe morze i cudowne, piaszczyste plaże (fajniej niż nad Bałtykiem), ale chodziło o z gruntu co innego. Nowa Zelandia kusiła mnie odległością od przaśnego PRL; dalej właściwie już się nie da, chyba że na Wyspę Wielkanocną. Ale z kolei święta przez okrągły rok? To pachniało przesadą. Nowa Zelandia była więc moim rajem na ziemi. Miejscem planowanej emigracji. Śniła mi się jeszcze przez wiele lat.
Oczywiście nie udało mi się wyjechać ani do Nowej Zelandii, ani nigdzie. W latach 80. patrzyłem z zaciśniętymi zębami, jak wyjeżdżali na Zachód moi przyjaciele. Jeden, a właściwie jedna po drugiej. Może by do nich dołączyć? Na studiach straciłem już motywację. Przede wszystkim dlatego, że powolutku zaczynała dojrzewać moja wiara w sens sprzeciwu wobec PRL, ale również z tej oto przyczyny (a miało to związek z tym, o czym pół zdania wcześniej), że PRL niespecjalnie chciał mi dać szansę na wyjazd. Pamiętam tępe oblicze jakiegoś ponurego urzędnika, który wręczył mi odmowę wydania paszportu na wyjazd do Czechosłowacji. Nie wyjaśnił dlaczego, a ja niezbyt gorliwie dopytywałem. Wyraz twarzy miałem pewnie równie zacięty, jak on tępy.