Chłopak jest marzycielem z krwi i kości. Chce zostać poetą, choć rodzice oczekują, że pójdzie na studia medyczne. Wierzy w przeznaczenie i w tym kluczu odczytuje spotkanie z młodą kobietą. Ona z kolei pochodzi z przeciwnego bieguna – jest pragmatyczna, odrzuca wszystko, co niemierzalne i niedefiniowalne naukowo, w tym także miłość.
Film Ry Russo-Young, autorki udanego „Nobody Walks" (2012), jest zatem areną odwiecznej walki romantyzmu z oświeceniem, czucia i wiary ze szkiełkiem i okiem, a więc tematów stale eksplorowanych przez Woody'ego Allena.
Zwycięzca w tego typu kinie może być tylko jeden, co wcale nie oburza. Męczy natomiast sposób, prowadzenia historii, szytej grubymi nićmi. Nie byłoby pewnie tak źle, gdyby nie fakt, iż twórcy nachalnie przekonują odbiorcę do istoty relacji między bohaterami, Gwiazdy sprzyjają im zdecydowanie za bardzo.
Samo szwendanie się bohaterów – rozmawiających, wymieniających spojrzenia, cieszących się pierwszymi, a zarazem ostatnimi wspólnymi chwilami – wystarczyłoby, żeby widz uwierzył w tę opowieść. Ich czas jest wszak policzony, zupełnie jak w trylogii Richarda Linklatera, również ze słońcem w tytule. Ale całość przypomina raczej ckliwą prozę Nicholasa Sparksa. I chyba tylko piękny Nowy Jork, od wieków patrzący oczami Statui Wolności na los imigrantów, obronną ręką wychodzi z tej potyczki.
„Słońce też jest gwiazdą", reż. Ry Russo-Young, dystr. Forum Film Poland