Czy nasza nostalgiczna neuroza jest czymś oryginalnym? Czy wyróżnia nas spośród innych narodów świata? Kreśli jakąś niepowtarzalną rysę, piętnuje albo tylko naznacza?
Lubimy myśleć o własnej wyjątkowości, ale zarazem kłaniamy się stereotypom. A te są jak wszędzie i zawsze oszukańcze i nieprawdziwe. Czy w skomercjalizowanym i pragmatycznym do szpiku kości świecie jest miejsce na sentyment? Stereotyp każe myśleć, że nie. Wedle stereotypu ludzie to konsumenci, producenci, wyborcy, sprzedawcy, nabywcy. Ich światem rządzi statystyka, wyborami marketing. Są liczbami pięknie odnajdującymi miejsce w arkuszu kalkulacyjnym. Czy w takim świecie jest miejsce na arkadię? Odpowiedź musi brzmieć: nie. Arkadia to przesąd, przebrzmiały mit, anachronizm.
A jednak w sposób naturalny buntujemy się przeciw takiej konstatacji. Pieścimy drobne wspomnienia dziadków, chwytamy się strzępów starych fotografii, kawałków wspomnień. Nawet jeśli młodość wyrokuje, że nostalgia to sprawa starych ludzi, gdy tylko dopada nas cień dojrzałości, ów sentyment odzywa się jak czkawka. Czy tacy jesteśmy tylko my, Polacy?
Żarty jakieś. Dla nas arkadia to Wilno, Lwów, Stanisławów, Drohobycz. Ale inni też mają swoje arkadie. Dla Niemców to utracone wyspy Śląska, Sudety, Prusy i Pomorze. Dla Rosjan nie tylko Ukraina i Pribałtyka, ale całe utracone imperium. Dla Rumunów to Mołdawia, dla Węgrów – Transylwania, dla Francuzów – Algieria, dla Hiszpanów – Gwinea Równikowa, dla Portugalczyków Mozambik; właściwie ile w Europie narodów, tyle wersji arkadii. Każda z nich ciągnie za sobą jakieś prywatne wątki, ciągle świeże, choć minęły dziesięciolecia, uczucia, resentymenty, a czasem jawne pretensje.
Pamiętam mojego rówieśnika z Porto nad rzeką Duero, po przeciwnej stronie kontynentu. Luis, o ile mnie pamięć nie myli, urodził się w rodzinie sklepikarza w Maputo, stolicy Mozambiku. Do 12. roku życia nie ruszał się z Afryki. Wychowywał na afrykańskiej ulicy, chodził do kolonialnej szkoły, kąpał w oceanie. Uciekł z rodzicami w 1975 roku, jeszcze jako dzieciak. Rodzice otworzyli biznes na Starym Kontynencie, usiłowali z całej siły wgryźć się w kraj, z którego ich rodzice wywędrowali do Mozambiku pół wieku wcześniej. Nie wiem, czy im się udało. Luisowi nie. Ilekroć siedzieliśmy przy winie, rozmowa prędzej czy później schodziła na Afrykę. Mówił, że ilekroć otwiera rano oczy, pierwsze, co słyszy, to śpiew ptaków w parkach Maputo. A potem dociera do niego przykra świadomość, że jest gdzie indziej, a dom zostawił na zawsze wiele tysięcy mil na południe od równika. Nigdy się nie wyleczył z tego snu, tego marzenia o domu. Bankier, biznesmen, Luis, prześladowany świergotem afrykańskich ptaków. Dziś w Brukseli, bo to przecież wszystko jedno, gdzie się mieszka, jeśli dom daleko.