Jest ksiądz pasowany na dewianta seksualnego. Ja mam skromniejszą diagnozę: należę do jednostek „oderwanych od rzeczywistości", do tych, które krytykują środowiska homoseksualne, bo same nie znają swojej tożsamości.
Aż za dobrze znam konsekwencje takiego pasowania i wiem, jak potrzebne są wtedy proste słowa. Nie wystarczy pokrzepienie od zwolenników. Szybko wśród nich znajdują się ekstremiści, dziwacy, szaleńcy, z którymi nie ma się nic wspólnego. Potrzeba prostych słów od kogoś niezależnego, nieuwiązanego politycznie. Wiem, jak bardzo, więc piszę: nie jest ksiądz wariatem ani dewiantem. Można się z księdzem zgadzać lub nie, ale poglądy i wiedza księdza nie dowodzą żadnego zwichrowania.
Niestety, coraz częściej w polskiej polemice sięga się po argument żywcem ze Związku Radzieckiego, gdzie opozycjonistom wkładano kaftany bezpieczeństwa. Trzeba o tym mówić, trzeba to wskazywać, jeśli się tego doświadcza.
Co do gender: wygląda jak rozsypane puzzle bez pudełka. Jedni widzą w nich destrukcyjny porażający obraz, drudzy budującą wizję przyszłości, ale tak naprawdę nikt nie wie, jak całość wygląda. W medialnych dyskusjach sprawa jest albo zakrzyczana, albo rozchichotana. Wśród argumentów „za" szczególną moją sympatię wzbudził Seweryn Blumsztajn, który rozwodził się nad tym, że „studiował na uniwersytecie katolickim"... A co to ma do rzeczy? Agnieszka Holland twierdzi, że chodzi o równouprawnienie kobiet. Co ma walka o równouprawnienie do badania roli płci?
Mam wrażenie, że to się nazywa ideologia. Gender jest podobno nauką. Czy w nauce jest miejsce na walkę o równouprawnienie kogokolwiek?