Środowiska, które w naszym kraju o tym donoszą, odwołują się w wymiarze ideowym do dziedzictwa Romana Dmowskiego, a w warstwie emocjonalnej do sentymentów kresowych. To swoista nisza. Dlatego większą siłą propagandowego rażenia dysponują rozmaici dyskutanci na Facebooku, którzy w niezliczonych komentarzach i memach straszą upiorami Stepana Bandery. Mamy zatem istne odrodzenie znanych z okresu PRL opowieści o „bandach UPA", o „łunach w Bieszczadach", nie widać tylko następców Karola Świerczewskiego, którzy – tak jak on – „kulom by się nie kłaniali", bo walka toczy się głównie w Internecie.
Gdyby tropicielom odrodzonego banderyzmu chodziło tylko o ożywienie polsko-ukraińskiej debaty dotyczącej zbrodni wołyńskiej i innych bolesnych spraw, można byłoby temu jak najbardziej przyklasnąć. Ale liczy się kontekst. A ten jest taki, że masy Ukraińców do wystąpień na Majdanie popycha nie obciążona antypolskimi uprzedzeniami pamięć historyczna, lecz frustracja spowodowana katastrofalną sytuacją gospodarczą kraju i brakiem pomysłów władz w Kijowie na wyjście z tej sytuacji.
Ciekawie problem ten ujął na portalu Rebelya Łukasz Kobeszko. Według niego banderowskie slogany na Majdanie są bardzo często używane nieświadomie lub w oderwaniu od ich pierwotnej treści („trochę na zasadzie jak hasło »Cześć i chwała bohaterom«, którego dzisiaj używa w Polsce bardzo wiele środowisk"). Jak twierdzi Kobeszko, oskarżanie Ukraińców o pronazistowskie sentymenty jest narzędziem polityki Moskwy i stanowi opisywany przez Carla Schmitta środek „kryminalizacji wroga".
Tymczasem znamienne jest, że wielu z tych, którzy teraz w naszym kraju maglują temat Wołynia, nie wykazało nigdy zainteresowania chociażby operacją polską NKWD. O zbrodni wołyńskiej mówi się nie tylko w Polsce, ale i na Ukrainie. Tymczasem ludobójczy mord na obywatelach ZSRR narodowości polskiej w latach 1937–1938 stanowi – mimo wysiłków stowarzyszenia Memoriał – właściwie temat tabu w rosyjskiej debacie publicznej (a Federacja Rosyjska jest sukcesorem Związku Sowieckiego) i jakoś tropicielom odrodzonego banderyzmu to nie wadzi. Zachowują się oni tak, jakby realizowali założenia rosyjskiej polityki historycznej. W ramach niej Ukraina przedstawiana jest jako „bratni kraj" Rosji, czyli niemal jej integralna część, a wszelkie tendencje niepodległościowe i prozachodnie nad Dnieprem traktowane są w kategoriach motywowanej nazistowskimi sympatiami zdrady wewnątrz wielkiej ruskiej rodziny. Skoro tak, to być może o Wołyniu musi być cały czas głośno, a operacji polskiej – cicho.
Intrygujące, że odwołujące się do dziedzictwa Dmowskiego ukrainofobiczne środowiska w ogóle nie biorą pod uwagę ewolucji, którą Narodowa Demokracja przeszła w okresie międzywojennym. Owszem, guru endecji był wtedy zdania, że jeśli powstałoby niepodległe państwo ukraińskie, to – jak wyłuszczał w książce „Świat powojenny i Polska" z roku 1931 – byłby to „niemiecki protektorat", „wrzód na ciele Europy" i „międzynarodowy dom publiczny". Dmowski w tej sytuacji wolał, żeby nasz kraj na wschodzie za sąsiada miał stabilne „państwo potężne, choćby nawet bardzo obce i bardzo wrogie", czyli ZSRR. Tyle że w latach 30. ubiegłego wieku do głosu doszło młode pokolenie endeków, które wysuwało już inną koncepcję polityki wschodniej, czemu dawało wyraz na łamach redagowanego przez Stanisława Piaseckiego tygodnika „Prosto z Mostu".