Rzadko się zdarza oglądać przywódcę państwa za sterami wojskowego samolotu. 1 maja 2003 roku George W. Bush, jako pierwszy w dziejach prezydent USA, wylądował na lotniskowcu, siedząc w fotelu drugiego pilota Lockheeda Vikinga. Zrobił duże wrażenie na licznej załodze okrętu USS Abraham Lincoln, wychodząc z maszyny w lotniczym kombinezonie i z kaskiem pod pachą.
Potem przebrał się w elegancki garnitur i wygłosił na pokładzie lotniskowca emocjonalne przemówienie, obwieszczając wszem wobec „zakończenie operacji militarnych w Iraku". Armia wroga została rozbita w pył, krwawy reżim obalony. Jednak media zwróciły uwagę nie tyle na słowa Busha, ile na gigantyczny transparent widoczny za jego plecami, zawieszony na nadbudówce. Umieszczony na nim napis brzmiał: „Mission Accomplished" – „Misja zrealizowana". W swoim przemówieniu Bush tego sformułowania nie użył (w ostatniej chwili wyrzucił go z tekstu Donald Rumsfeld, ówczesny sekretarz obrony), ale obrazy, jak wiadomo, mają większą siłę niż słowa.
„Mission Accomplished" – owe dwa wyrazy ciągnęły się za Bushem jeszcze przez kilka lat, aż do końca jego drugiej kadencji w 2008 r. Rychło okazało się, że Bush zgrzeszył nadmiernym optymizmem, gdyż misja wcale nie została „zrealizowana". Irakiem nadal wstrząsały walki etniczne i zamachy terrorystyczne, kraj pogrążał się w chaosie, instytucje nie działały, korupcja szalała, gospodarka ledwie zipała. Oddalała się perspektywa stworzenia z Iraku modelu bliskowschodniej demokracji. Wzoru dla innych państw w regionie, okna wystawowego, które miało pobudzać apetyty i aspiracje mieszkańców Iranu czy Syrii, pozbawionych dobrodziejstw liberalnej demokracji w stylu zachodnim: trójpodziału władzy, wolności słowa, prawdziwie wolnego rynku.
Entuzjastycznymi zwolennikami „implantowania" liberalnej demokracji w świecie arabskim i muzułmańskim byli amerykańscy neokonserwatyści, a jednym z najważniejszych architektów tej politycznej konstrukcji był Paul Wolfowitz, ówczesny zastępca Rumsfelda w Pentagonie (a później prezes Banku Światowego). W grudniu 2002 roku, ponad rok po amerykańskiej inwazji na Afganistan i cztery miesiące przed wojną w Iraku, Wolfowitz udzielił wywiadu tygodnikowi „Businessweek". Mówił w nim m.in.: „Rozwój demokracji reprezentatywnej i wolnego rynku [na całym świecie] leży w żywotnym interesie Stanów Zjednoczonych. Albowiem w dłuższej perspektywie demokracja jest źródłem trwałej, politycznej stabilizacji. Niektóre rządy osiągają stabilizację, represjonując opozycję czy dławiąc ekonomiczną inicjatywę. To jednak krótkowzroczna strategia, bo tego typu »stabilizacja« prędzej czy później prowadzi do niekontrolowanego, chaotycznego rozkładu państwa".
Wolfowitz powoływał się w tej rozmowie na „bardzo pouczający" przykład powojennej historii krajów Dalekiego Wschodu. „Mieliśmy do czynienia z procesem, który trwał 20 lat. Na początku demokracją była tylko Japonia. Owszem, nie wszędzie panuje demokracja idealna, lecz w ciągu dwóch dekad nastąpiły gigantyczne zmiany. Pamiętajmy, że dla polityków 20 lat to długi czas, ale dla historyków bardzo krótki".
Niemniej jednak Wolfowitz zdawał sobie sprawę, że Ameryka musi być ostrożna, nie powinna działać zbyt pospiesznie ani popadać w nachalny paternalizm: „Nie możemy nadużywać naszej przewagi, nie możemy zachowywać się tak, jakbyśmy byli po prostu kolejnym kolonialnym mocarstwem".
Hirohito i Saddam
Minęło ponad 11 lat. Ani w Iraku, ani w Afganistanie nie udało się powtórzyć sukcesu Korei Południowej czy Filipin, o których Wolfowitz wspominał w wywiadzie. Wprawdzie odbywają się wybory, ukazują się opozycyjne gazety, jednak do modelu, który udało się wdrożyć w powojennej Japonii, jest jeszcze bardzo daleko. I nic nie wskazuje na to, że następna dekada coś w tym względzie zmieni.