Wzory zamiast sztancy

Eksport modelu liberalnej demokracji poza Amerykę i Europę nie musi być ?z góry skazany na porażkę. ?Pod warunkiem że ów model zyska zupełnie nową definicję.

Publikacja: 14.02.2014 16:21

Rzadko się zdarza oglądać przywódcę państwa za sterami wojskowego samolotu. 1 maja 2003 roku George W. Bush, jako pierwszy w dziejach prezydent USA, wylądował na lotniskowcu, siedząc w fotelu drugiego pilota Lockheeda Vikinga. Zrobił duże wrażenie na licznej załodze okrętu USS Abraham Lincoln, wychodząc z maszyny w lotniczym kombinezonie i z kaskiem pod pachą.

Potem przebrał się w elegancki garnitur i wygłosił na pokładzie lotniskowca emocjonalne przemówienie, obwieszczając wszem wobec „zakończenie operacji militarnych w Iraku". Armia wroga została rozbita w pył, krwawy reżim obalony. Jednak media zwróciły uwagę nie tyle na słowa Busha, ile na gigantyczny transparent widoczny za jego plecami, zawieszony na nadbudówce. Umieszczony na nim napis brzmiał: „Mission Accomplished" – „Misja zrealizowana". W swoim przemówieniu Bush tego sformułowania nie użył (w ostatniej chwili wyrzucił go z tekstu Donald Rumsfeld, ówczesny sekretarz obrony), ale obrazy, jak wiadomo, mają większą siłę niż słowa.

„Mission Accomplished" – owe dwa wyrazy ciągnęły się za Bushem jeszcze przez kilka lat, aż do końca jego drugiej kadencji w 2008 r. Rychło okazało się, że Bush zgrzeszył nadmiernym optymizmem, gdyż misja wcale nie została „zrealizowana". Irakiem nadal wstrząsały walki etniczne i zamachy terrorystyczne, kraj pogrążał się w chaosie, instytucje nie działały, korupcja szalała, gospodarka ledwie zipała. Oddalała się perspektywa stworzenia z Iraku modelu bliskowschodniej demokracji. Wzoru dla innych państw w regionie, okna wystawowego, które miało pobudzać apetyty i aspiracje mieszkańców Iranu czy Syrii, pozbawionych dobrodziejstw liberalnej demokracji w stylu zachodnim: trójpodziału władzy, wolności słowa, prawdziwie wolnego rynku.

Entuzjastycznymi zwolennikami „implantowania" liberalnej demokracji w świecie arabskim i muzułmańskim byli amerykańscy neokonserwatyści, a jednym z najważniejszych architektów tej politycznej konstrukcji był Paul Wolfowitz, ówczesny zastępca Rumsfelda w Pentagonie (a później prezes Banku Światowego). W grudniu 2002 roku, ponad rok po amerykańskiej inwazji na Afganistan i cztery miesiące przed wojną w Iraku, Wolfowitz udzielił wywiadu tygodnikowi „Businessweek". Mówił w nim m.in.: „Rozwój demokracji reprezentatywnej i wolnego rynku [na całym świecie] leży w żywotnym interesie Stanów Zjednoczonych. Albowiem w dłuższej perspektywie demokracja jest źródłem trwałej, politycznej stabilizacji. Niektóre rządy osiągają stabilizację, represjonując opozycję czy dławiąc ekonomiczną inicjatywę. To jednak krótkowzroczna strategia, bo tego typu »stabilizacja« prędzej czy później prowadzi do niekontrolowanego, chaotycznego rozkładu państwa".

Wolfowitz powoływał się w tej rozmowie na „bardzo pouczający" przykład powojennej historii krajów Dalekiego Wschodu. „Mieliśmy do czynienia z procesem, który trwał 20 lat. Na początku demokracją była tylko Japonia. Owszem, nie wszędzie panuje demokracja idealna, lecz w ciągu dwóch dekad nastąpiły gigantyczne zmiany. Pamiętajmy, że dla polityków 20 lat to długi czas, ale dla historyków bardzo krótki".

Niemniej jednak Wolfowitz zdawał sobie sprawę, że Ameryka musi być ostrożna, nie powinna działać zbyt pospiesznie ani popadać w nachalny paternalizm: „Nie możemy nadużywać naszej przewagi, nie możemy zachowywać się tak, jakbyśmy byli po prostu kolejnym kolonialnym mocarstwem".

Hirohito i Saddam

Minęło ponad 11 lat. Ani w Iraku, ani w Afganistanie nie udało się powtórzyć sukcesu Korei Południowej czy Filipin, o których Wolfowitz wspominał w wywiadzie. Wprawdzie odbywają się wybory, ukazują się opozycyjne gazety, jednak do modelu, który udało się wdrożyć w powojennej Japonii, jest jeszcze bardzo daleko. I nic nie wskazuje na to, że następna dekada coś w tym względzie zmieni.

Zarówno w Iraku, jak i w Afganistanie Amerykanie użyli siły, by usunąć dotychczasowe władze. Wolfowitz przestrzegał przed „nadużywaniem przewagi" i pochopnymi decyzjami, lecz niemal od samego początku Stany Zjednoczone narażały się na zarzut prowadzenia polityki neokolonialnej. Obalenie pomnika Saddama w Bagdadzie przez żołnierzy US Army spotkało się z aplauzem większości Irakijczyków, ale przybranie głowy dyktatora gwiaździstym sztandarem – już nie. Czy Amerykanie byli najeźdźcami, czy wyzwolicielami? Czy działali w interesie narodu irackiego, ciemiężonego przez obłąkanego tyrana, czy wyłącznie w interesie swoich koncernów naftowych? Czy mieli zamiar uszanować miejscowe obyczaje, czy też chcieli zaprowadzić własne, zachodnie porządki?

Wątpliwości narastały – wśród samych Irakijczyków, ale i u Amerykanów, którzy z dnia na dzień byli coraz głębiej sfrustrowani brakiem efektów swoich działań. Im bardziej się starali, tym większy był opór irackiego społeczeństwa. Bush przestał mówić o „modelu dla Bliskiego Wschodu", zarzucił szczytne ideały, modlił się już tylko o to, by sytuacja nie wymknęła mu się całkowicie spod kontroli.

Czy kiedykolwiek istniała szansa na to, by Irak poszedł tą samą drogą co Japonia, jak marzyło się to Wolfowitzowi? W przypadku Kraju Kwitnącej Wiśni Amerykanie w pełni kontrolowali proces przekształcania skostniałej autorytarnej struktury w demokrację i wolnorynkową gospodarkę, rządząc Japonią de facto jeszcze przez wiele lat po wojnie. Rozbili oligopol wielkich grup finansowych zaibatsu, trzęsących japońskim przemysłem. Przeprowadzili ambitną reformę rolną, wykupując blisko 40 proc. ziemi uprawnej od latyfundystów, a następnie sprzedając ją za grosze trzem milionom rolników. Narzucili nową konstytucję, która m.in. zabraniała Japonii prowadzenia wojen i posiadania armii (formalnie do dziś Nippon dysponuje jedynie „siłami samoobrony", a postulat zmiany słynnego Artykułu 9. konstytucji jest od lat ważnym tematem debaty publicznej). Równocześnie jednak Waszyngton podjął kluczową decyzję co do roli cesarza: Japonia miała pozostać monarchią, choć sam władca 1 stycznia 1946 roku zrzekł się – pod naciskiem Amerykanów – statusu „żyjącego boga". Okupanci zdali sobie sprawę, że całkowity demontaż imperium i postawienie cesarza Hirohito przed trybunałem wojennym (nad czym się poważnie zastanawiali i czego życzyło sobie – wedle ówczesnych sondaży – 70 proc. Amerykanów) może przynieść skutki odwrotne do zamierzonych. Do historii przejdzie zdjęcie, na którym generał Douglas MacArthur, amerykański „namiestnik" w Tokio, pozuje z niższym o dwie głowy Hirohito. Podniesienie z kolan Japonii miało być ich wspólną sprawą, a zdruzgotani wojenną klęską poddani cesarza mieli zrozumieć, iż ich państwa nie spotkała ostateczna zagłada, że jest jeszcze cesarz, jest pałac cesarski, jest honor i wschodzące słońce.

W Iraku Amerykanom nie przyszło nawet do głowy, by ocalić Saddama i robić sobie z nim propagandową fotografię. Od początku wojny było oczywiste, że w procesie budowy demokratycznego Iraku dla dyktatora nie przeznaczono żadnej roli.

Dlaczego? Hirohito nie gnębił swojego narodu, Saddam – tak. Hirohito nie wydał nigdy rozkazu zagazowania 5 tys. obywateli Japonii, Saddam zaś odpowiada za masakrę Kurdów w Halabdży w 1988 r. Hirohito był darzony boską czcią przez całe społeczeństwo, Saddama większość Irakijczyków nienawidziła.

Poza tym Japonia była krajem homogenicznym pod względem narodowościowym i religijnym, Irak zaś był tykającą bombą. Mniejszość kurdyjska, sunnici kontra szyici, wreszcie irański sąsiad, nieustannie poszerzający swoje wpływy nad Eufratem. Japońska gospodarka była po II wojnie mocno nadwerężona, ale jednak w lepszym stanie i dużo bardziej zdywersyfikowana niż gospodarka Iraku, oparta w głównej mierze na eksploatacji ropy naftowej. Łatwiej jest „narzucić" demokrację liberalną społeczeństwu, które się bogaci, niż takiemu, które nie widzi nawet nadziei na dobrobyt w przyszłości.

Żaden kraj Ameryki Północnej czy Europy Zachodniej, w którym panuje liberalna demokracja, nie musiał mierzyć się z tego typu wewnętrznymi wyzwaniami co Irak po 2003 r. Z kolei w Europie Środkowo-Wschodniej demokracja liberalna najpóźniej zawitała do krajów byłej Jugosławii, która także była etnicznym i religijnym tyglem (prawosławni Serbowie, katoliccy Chorwaci, muzułmańscy Bośniacy). Dlatego m.in. poważni politycy i eksperci od Bliskiego Wschodu wysuwali postulat podziału Iraku na trzy państwa (kurdyjskie, sunnickie i szyickie) jako jedynego sposobu na uniknięcie wojny domowej. Nawet za cenę oddania części szyickiej Iranowi.

Podwójna kapitulacja

Japonia nigdy nie była niczyją kolonią. To Japonia kolonizowała sąsiednie ziemie. Irak natomiast był kolonią niemal przez całe swoje dzieje. Rządził nim Aleksander Macedoński, rządzili nim Umajjadzi, Mongołowie, Turcy osmańscy, Brytyjczycy, wreszcie Amerykanie. Każdy system władzy był tutaj narzucany przez obce siły. Liberalna demokracja nie była zatem dla nich nigdy ostatnim etapem politycznego rozwoju, nie była panaceum na wszystkie choroby państwa, lecz po prostu kolejnym wydumanym konceptem przyniesionym przez najeźdźców.

Także w Ameryce Łacińskiej kolonialna przeszłość sprawiła, że w wielu krajach narodziły się lewicowe, „antykolonialne" dyktatury. Dla Che Guevary, dla Fidela Castro, dla Hugona Cháveza „zachodnia demokracja" była zawsze synonimem jankeskiej dominacji i gospodarczego wyzysku.

Warto również sięgnąć w przeszłość, gdy zadajemy sobie pytanie, dlaczego współczesne Chiny wolą własną drogę „kapitalistycznego komunizmu". Prof. Rana Mitter, wykładający historię Chin na uniwersytecie w Oksfordzie, w książce „Gorzka rewolucja" pisze o stosunkach panujących na początku XX wieku między rdzennymi mieszkańcami Szanghaju a obcokrajowcami: „Chińczycy byli często narażeni na rasistowskie podejście i wyzwiska ze strony Brytyjczyków, Francuzów, Amerykanów czy Japończyków, stanowiących większość cudzoziemców, z którymi się stykali (...). Po zastrzeleniu przez szanghajską policję miejską 11 chińskich robotników podczas demonstracji przeciwko właścicielom japońskiej fabryki rozszerzył się bojkot cudzoziemskich firm i demonstracje uliczne przeciw obcej agresji (...). Codzienna rzeczywistość wyraźnie pokazywała, że mieszkańcy Szanghaju są społecznością głęboko podzieloną ze względu na europejskie zastarzałe poglądy rasowe, co często znajdowało wyraz w zakazywaniu Chińczykom wstępu do różnych miejsc i odgrywania pewnych ról. Publiczne parki na sławnym wybrzeżu Bund aż do 1928 roku były dla nich niedostępne, z wyjątkiem »służących towarzyszących cudzoziemcom«".

Mitter konkluduje: „Nic dziwnego, że chiński nacjonalizm tak bardzo rozwinął się w Szanghaju, gdzie konfrontacyjne aspekty obecności cudzoziemców najbardziej były widoczne i podkreślane wszędzie tam, gdzie chodzili, pracowali i mieszkali albo cudzoziemcy, albo Chińczycy".

Dla dzisiejszych Chin przyjęcie zasad liberalnej demokracji oznaczałoby podwójną kapitulację. Po pierwsze, Chińczycy musieliby zapomnieć o tym, że Zachód traktował ich niegdyś jak podludzi. Po drugie, musieliby uznać hegemonię Stanów Zjednoczonych jako lidera wyznaczającego standardy sprawowania władzy w nowożytnym świecie. A takie ustępstwo trudno sobie wyobrazić.

Jeszcze jeden cytat, tym razem z książki „Hegemon" amerykańskiego sinologa Stevena W. Moshera: „Wszyscy żyjący Chińczycy nadal podświadomie uważają koniec czasów świetności swego państwa za powód do wstydu. Takiego poczucia utraty honoru nie da się załagodzić, po prostu dopuszczając Chiny do »rodziny narodów«. Do uzdrowienia historycznych bolączek Chiny nie potrzebują równości w stosunkach dyplomatycznych – to Pekin już ma – lecz faktycznej dominacji geostrategicznej. Usunięcie flagi brytyjskiej z Hongkongu było dobrym początkiem, odkupieniem bolesnego upokorzenia, jakiego Chiny doznały z rąk Brytyjczyków w trakcie wojen opiumowych. Lecz tylko jedna rzecz może całkowicie zdjąć z Chin ciężar wstydu: powrót Państwa Środka na jego prawowite miejsce w centrum świata".

Wróćmy raz jeszcze na Bliski Wschód.

Gdy zaczęła się arabska wiosna, niemal wszyscy zagrożeni utratą władzy dyktatorzy uciekali się do tego samego argumentu: „To akcja sterowana przez Zachód, który chce zagrabić nasze bogactwa naturalne i zainfekować nas swoją moralną zgnilizną". W wywiadzie dla syryjskiej telewizji państwowej w sierpniu 2011 r. Baszar al-Asad mówił: „Dawne siły kolonialne starają się dzisiaj osłabić Syrię, zamiast pomóc jej w reformach. W tym konflikcie chodzi o suwerenność naszego kraju. (...) Wypowiadam te słowa jako prezydent wybrany przez naród syryjski, a nie mianowany przez Zachód czy Amerykę".

Arabska wiosna była eksperymentem zupełnie innego rodzaju. To sami mieszkańcy Tunezji, Egiptu, Jemenu, Bahrajnu czy Libii mieli zmienić system. Niekiedy – jak w przypadku tego ostatniego kraju – przy militarnym wsparciu Zachodu, niemniej jednak bez powtarzania irackiego koszmaru. Wielu amerykańskich i europejskich obserwatorów było przekonanych, że zdrowy rozsądek sam popchnie arabskie społeczeństwa w stronę zachodniego modelu demokracji. Skoro młodzi Egipcjanie i Tunezyjczycy tak ochoczą używają Twittera i Facebooka, skoro pokochali Brada Pitta i Rihannę, skoro tak naprawdę niczym nie różnią się od nas, to dlaczego nie mieliby przyjąć także naszych wzorców w życiu społecznym i politycznym?

Wystarczy tęcza

Zapomniano jednak, ile lat trwały w tych państwach dyktatorskie rządy, ile ofiar kosztowały, jak ogromne powstały w tym czasie resentymenty, jak głębokie podziały. Egipcjanie, Libijczycy i Tunezyjczycy mieli pokornie wrzucić kartki wyborcze do urn, następnie zaakceptować wynik głosowania i żyć w zgodzie ze współobywatelami – do następnych wyborów. Nie udało się. Pojawiły się klony dawnych dyktatorów, wyniki wyborów są lekceważone albo unieważniane, ludzie, którzy do niedawna byli represjonowani, teraz represjonują swoich dawnych oprawców, dysydenci nadal są wsadzani do więzień, prześladowani są opozycyjni dziennikarze.

Nie mogło się udać, gdyż demokracja liberalna wymaga istnienia co najmniej zalążków społeczeństwa obywatelskiego i minimalnego zaufania do elit. W krajach muzułmańskich, zdewastowanych moralnie i ekonomicznie przez wieloletnie autorytarne rządy, tych elementów brakuje. Dlatego jeszcze przez długi czas państwa Maghrebu będą się miotać od Mubaraka do Mubaraka, od Kaddafiego do Kaddafiego. Nie miejmy też złudzeń co do przyszłości Syrii: jeśli kiedykolwiek ktoś zastąpi Baszara, będzie to najpewniej kolejny Baszar.

Zachód, jak się wydaje, już dojrzał do tej smutnej konstatacji. Jednakże w niektórych środowiskach, głównie o lewicowych poglądach, narodziło się przekonanie, że społeczeństwo obywatelskie w krajach muzułmańskich można zbudować na skróty: nie w wyniku wieloletniej rekonwalescencji, lecz poprzez punktową terapię genetyczną. W tym scenariuszu podstawowe reguły demokracji liberalnej – jak parlamentaryzm, wolny rynek i nieskrępowane media – są odsuwane na bok. Największe znaczenie zyskują zaś równouprawnienie kobiet, prawa homoseksualistów czy ustawodawstwo dotyczące „planowania rodziny". Miernikiem zbliżenia danego społeczeństwa do standardów Zachodu nie jest już przejrzysty system podatkowy czy sprawnie działający wymiar sprawiedliwości, lecz parytety płciowe i związki partnerskie.

Niekiedy taka polityka przybiera formy groteskowe. Niedawno, w ramach wizyty studyjnej, w Kabulu zjawiła się grupa europarlamentarzystów. Mieli zbadać na miejscu, w jakim stanie jest dzisiaj policja afgańska, czy radzi sobie z utrzymaniem porządku w państwie, z jakimi problemami spotyka się najczęściej. Jednak według relacji jednego z polskich uczestników tej wyprawy jedyne, co nurtowało deputowanych do PE, to parytety: czy aby na pewno, dopytywali uporczywie, wśród funkcjonariuszy jest stosowna liczba kobiet. Nie obchodziły ich statystyki przestępczości ani braki w sprzęcie i uzbrojeniu, informacje zaś o gwałtach w koszarach i komisariatach, których liczba zaczęła rosnąć wraz z coraz większym odsetkiem kobiet służących w policji, zbywali milczeniem.?Europejska lewica, która w przeszłości wielokrotnie protestowała przeciwko przymusowemu karmieniu obcych kultur zachodnimi dogmatami, dziś czyni to w sposób najbardziej jaskrawy z możliwych. Dotyczy to zresztą nie tylko krajów Bliskiego Wschodu czy Azji Środkowej. Rosja także nie jest liberalną demokracją, lecz większość unijnych polityków byłaby gotową za taką ją uznać, gdyby tylko Władimir Putin zalegalizował związki partnerskie i wywiesił nad dachami Kremla tęczową flagę. Na zabójstwa niezależnych dziennikarzy czy skorumpowane sądy i tak już nikt nie zwraca uwagi.

Wygląda więc na to, że eksport zachodniego modelu demokracji nie musi być z góry skazany na porażkę. Pod warunkiem że ów model zyska zupełnie nową definicję i zostanie zredukowany do kilku sloganów.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Rzadko się zdarza oglądać przywódcę państwa za sterami wojskowego samolotu. 1 maja 2003 roku George W. Bush, jako pierwszy w dziejach prezydent USA, wylądował na lotniskowcu, siedząc w fotelu drugiego pilota Lockheeda Vikinga. Zrobił duże wrażenie na licznej załodze okrętu USS Abraham Lincoln, wychodząc z maszyny w lotniczym kombinezonie i z kaskiem pod pachą.

Potem przebrał się w elegancki garnitur i wygłosił na pokładzie lotniskowca emocjonalne przemówienie, obwieszczając wszem wobec „zakończenie operacji militarnych w Iraku". Armia wroga została rozbita w pył, krwawy reżim obalony. Jednak media zwróciły uwagę nie tyle na słowa Busha, ile na gigantyczny transparent widoczny za jego plecami, zawieszony na nadbudówce. Umieszczony na nim napis brzmiał: „Mission Accomplished" – „Misja zrealizowana". W swoim przemówieniu Bush tego sformułowania nie użył (w ostatniej chwili wyrzucił go z tekstu Donald Rumsfeld, ówczesny sekretarz obrony), ale obrazy, jak wiadomo, mają większą siłę niż słowa.

„Mission Accomplished" – owe dwa wyrazy ciągnęły się za Bushem jeszcze przez kilka lat, aż do końca jego drugiej kadencji w 2008 r. Rychło okazało się, że Bush zgrzeszył nadmiernym optymizmem, gdyż misja wcale nie została „zrealizowana". Irakiem nadal wstrząsały walki etniczne i zamachy terrorystyczne, kraj pogrążał się w chaosie, instytucje nie działały, korupcja szalała, gospodarka ledwie zipała. Oddalała się perspektywa stworzenia z Iraku modelu bliskowschodniej demokracji. Wzoru dla innych państw w regionie, okna wystawowego, które miało pobudzać apetyty i aspiracje mieszkańców Iranu czy Syrii, pozbawionych dobrodziejstw liberalnej demokracji w stylu zachodnim: trójpodziału władzy, wolności słowa, prawdziwie wolnego rynku.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego