„My" oznacza tu w sumie ponad sto osób z przeróżnych krajów, w których mamy przyjaciół. Wszyscy, poza mną, musieli wykazywać się prawdziwą nie tylko odwagą i pomysłowością, ale też skromnością i nie opowiadać o tym, co tam robili i z kim się spotykali. Piszę, że wszyscy poza mną, gdyż mnie po którymś pobycie zatrzymano, przetrzymano i wydalono, mój ówczesny najważniejszy kontakt już nie żyje, a niektórzy inni – wyemigrowali.
Mimo propagandy ostatnich kilku lat, że na Kubie zaczyna się powolna demokratyzacja, tak naprawdę można to, co tam się dzieje, porównać do głasnosti i pieriestrojki – czyli do sowieckiej transformacji władzy komunistycznej we władzę oligarchii ekonomicznej pod przywództwem i pod pełną kontrolą (miejscowego) KGB.
O demokratyzacji na Kubie mówi się już od ćwierć wieku. Po latach pełnej dyktatury, „wielkiej czystki" typu stalinowskiego, trwającej do początków lat dziewięćdziesiątych, mimo masowej przymusowej emigracji i więzień zapełnionych dysydentami, po upadku Związku Sowieckiego zaczęły się pojawiać kolejne fale opozycji, kontestacji, oporu i organizowania się społeczeństwa.
Każdą kolejną falę spotykały aresztowania, prześladowania, wieloletnie kary więzienia, ale też witano je często na Zachodzie jako kolejny objaw humanizowania się systemu, który należy jak najszybciej nagrodzić ekonomicznymi koncesjami dla reżimu. Temu ostatniemu jednak bardziej zależało na niszczeniu opozycji niż na funduszach inwestorów i turystach, które w końcu, tak czy owak, trafiali na wyspę.
Dziś obserwujemy paradoksalną sytuację: trwa eskalacja prześladowań (w styczniu zatrzymano ponad tysiąc osób – to rekordowy wynik od marca 2003 roku), ale Kuba przestała już być modna – zwłaszcza odkąd zaczęto wypuszczać i wpuszczać z powrotem niektórych dysydentów. Mało kto zwraca uwagę na to, jak wygląda „transformacja".