Filmy i wolność

Przez kilkanaście lat, aż do naprawdę niedawna, mieliśmy szczęście móc jeździć na Kubę i spotykać się z tak zwanym społeczeństwem obywatelskim.

Publikacja: 15.02.2014 12:00

Irena Lasota

Irena Lasota

Foto: Fotorzepa, Krzysztof Skłodowski

„My" oznacza tu w sumie ponad sto osób z przeróżnych krajów, w których mamy przyjaciół. Wszyscy, poza mną, musieli wykazywać się prawdziwą nie tylko odwagą i pomysłowością, ale też skromnością i nie opowiadać o tym, co tam robili i z kim się spotykali. Piszę, że wszyscy poza mną, gdyż mnie po którymś pobycie zatrzymano, przetrzymano i wydalono, mój ówczesny najważniejszy kontakt już nie żyje, a niektórzy inni – wyemigrowali.

Mimo propagandy ostatnich kilku lat, że na Kubie zaczyna się powolna demokratyzacja, tak naprawdę można to, co tam się dzieje, porównać do głasnosti i pieriestrojki – czyli do sowieckiej transformacji władzy komunistycznej we władzę oligarchii ekonomicznej pod przywództwem i pod pełną kontrolą (miejscowego) KGB.

O demokratyzacji na Kubie mówi się już od ćwierć wieku. Po latach pełnej dyktatury, „wielkiej czystki" typu stalinowskiego, trwającej do początków lat dziewięćdziesiątych, mimo masowej przymusowej emigracji i więzień zapełnionych dysydentami, po upadku Związku Sowieckiego zaczęły się pojawiać kolejne fale opozycji, kontestacji, oporu i organizowania się społeczeństwa.

Każdą kolejną falę spotykały aresztowania, prześladowania, wieloletnie kary więzienia, ale też witano je często na Zachodzie jako kolejny objaw humanizowania się systemu, który należy jak najszybciej nagrodzić ekonomicznymi koncesjami dla reżimu. Temu ostatniemu jednak bardziej zależało na niszczeniu opozycji niż na funduszach inwestorów i turystach, które w końcu, tak czy owak, trafiali na wyspę.

Dziś obserwujemy paradoksalną sytuację: trwa eskalacja prześladowań (w styczniu zatrzymano ponad tysiąc osób – to rekordowy wynik od marca 2003 roku), ale Kuba przestała już być modna – zwłaszcza odkąd zaczęto wypuszczać i wpuszczać z powrotem niektórych dysydentów. Mało kto zwraca uwagę na to, jak wygląda „transformacja".

Ale chciałam pisać o filmach: otóż wśród wielu deficytów, które rzucały nam się w oczy na Kubie (obok ołówków, mydła, aspiryny i tak dalej), doskwierał brak filmów. Powstawały już niezależne biblioteki, których władza mimo wielkich wysiłków nie była w stanie zdusić, odtwarzacze DVD stawały się coraz mniejsze i łatwiej było je przemycić. Jedyne jednak filmy, które przywozili, nieliczni jeszcze wtedy, działacze w dziedzinie „democracy business" (tak się to teraz nazywa w Stanach), były potwornie dydaktyczne i kręcono je (za duże pieniądze) specjalnie po to, żeby pokazać Kubańczykom, jak robić wielokolorowe rewolucje (wtedy jeszcze wielokolorowość odnosiła się do róż, pomarańczy i tulipanów).

Internet, do dziś mało dostępny na Kubie, był tam wtedy prawie nieznany, kin właściwie już nie było i Kubańczycy oddaleni od Miami o kilkaset kilometrów znali tyle samo filmów, co mieszkańcy wioski Bashbulak w Kirgistanie.

Zaczęliśmy więc zbierać listę filmów, które opisaliśmy jako „Filmy, które 1. Mówią przede wszystkim o odwadze, honorze, uczciwości, solidarności i niezależnym myśleniu; 2. Pokazują, jak funkcjonują ludzie i grupy ludzi w wolnych krajach; 3. Jak wygląda dyktatura, przede wszystkim komunistyczna, i jak ludzie z nią walczą". Dodaliśmy jeszcze jeden warunek: mają to być dobre filmy.

Znalazłam niedawno tę listę, na której znalazło się ponad dwieście tytułów. Odważni i skromni ludzie zawozili je w olbrzymich ilościach wraz z odtwarzaczami i różnymi innymi rzeczami. A z powrotem przywozili opinie, które filmy najbardziej się podobają i prowokują najżywsze dyskusje.

W grupie pierwszej na czołowych miejscach znalazły się „Karol, człowiek, który został papieżem" (Piotr Adamczyk, za co mu wszyscy jesteśmy wdzięczni, posłał nawet na prośbę widzów swoje podpisane zdjęcia), „Dwunastu gniewnych ludzi" i „Gandhi", w drugiej „Erin Brockovich" z Julią Roberts, „Wszyscy ludzie prezydenta" i „Hair" Formana; w trzeciej zaś grupie „Zabić księdza" Agnieszki Holland ( z niezrozumiałych dla mnie powodów niedoceniony w Polsce), „Z" Costa-Gavrasa (tak, tak, tego lewicowca) i oczywiście „Topaz" Hitchcocka.

Do tego dochodziły filmy niemieszczące się w żadnych z powyższych kategorii (lub może mieszczące się we wszystkich): dzieła Kieślowskiego, Zanussiego, Marczewskiego, Munka,Wajdy i innych polskich reżyserów (zwykle nie miały podpisów po hiszpańsku i organizował je dla mnie mój przyjaciel Maciej) i oczywiście pięknie wydana, z podpisami w wielu językach, „Czarna seria polskiego dokumentu".

Moje felietony mają kilku „antyfanów", którzy lubią dopisywać komentarze w stylu „a po co Panią czytać"? (nie wiem) i „a po co Pani pisze?". Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, zwłaszcza w przypadku tego felietonu. Może po prostu zobaczyłam tę listę filmów i przypomniałam sobie, ilu wspaniałych ludzi zawoziło świetne filmy do wspaniałych ludzi, i zastanawiam się, jakie to miało znaczenie i co z tego pozostało.

„My" oznacza tu w sumie ponad sto osób z przeróżnych krajów, w których mamy przyjaciół. Wszyscy, poza mną, musieli wykazywać się prawdziwą nie tylko odwagą i pomysłowością, ale też skromnością i nie opowiadać o tym, co tam robili i z kim się spotykali. Piszę, że wszyscy poza mną, gdyż mnie po którymś pobycie zatrzymano, przetrzymano i wydalono, mój ówczesny najważniejszy kontakt już nie żyje, a niektórzy inni – wyemigrowali.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał