I nieważne, gdzie to było: w Waszyngtonie, Paryżu, Berlinie, Warszawie czy Niżnym Nowogrodzie; zawsze odczuwałem z nimi magnetyczną więź.
Rozumieliśmy się bez słów. Pojmowaliśmy wszystko w mig. Demony były te same. A i anioły (choć one tak rzadkie) tej samej tożsamości. Bywałem zakochany w rosyjskiej literaturze. Bywałem w muzyce i filozofii. Rosja umiała oczarować tym swoim wyjątkowym bogactwem. Wyjątkową wielkością.
Ale za każdym razem, dając ponosić się temu uczuciu, odczuwałem narastający przez lata chłód towarzyszącej mu smugi cienia. To dochodzące powoli do głosu przekonanie, że owa wielkość, bogactwo, potęga, czyli Rosja w osobie własnej, jest również przekleństwem. Samych Rosjan w pierwszej kolejności. A dopiero później reszty świata.
Pamiętam pewną Rosjankę z Wilna, wspaniałą Zinę Nowikową, która przed laty przyjęła mnie na kwaterę. Była druga połowa lat 80. Ja w drodze do Kaliningradu wysiadłem na chwilę z pociągu, by obejrzeć Ostrą Bramę. Nie wiedziałem, jak ją znaleźć. Jak poruszać się po Wilnie. Pomogła mi starsza kobieta, którą spytałem o drogę. Wskazała, a gdy dowiedziała się, że nie mam noclegu – zaprosiła do siebie.
Zinaida była ze starowierców osiedlonych jeszcze za cara na wileńskim Nowym Świecie. Była ich tam duża gromada. Zachowali swoją wiarę, tożsamość, obyczaje. Także i u Ziny w górnym rogu pokoju jadalnego wisiał zasłonięty firaneczką ołtarz z ikoną. Nie wolno było przy niej gwizdać ani machać ręką. Taki starowierski obyczaj.