Rudi Valentino i ja

Wyobrażam sobie tę scenę: brudna, zatęchła sala ?w zapomnianym syberyjskim więzieniu, wypełniona ?po brzegi skazańcami, którzy wpatrują się w migający ekran – w nagrodę za dobre zachowanie mogą obejrzeć szczególny film. Widzę mojego ojca, jak przeciera oczy ze zdumienia, bo nie wierzy, że oto ?z ekranu spogląda na niego jego własna córka ?– Apolonia Chałupiec. Fragmenty wspomnień aktorki, które ukazały się w tym tygodniu nakładem wydawnictwa „Prószyński Media".

Aktualizacja: 15.03.2014 09:46 Publikacja: 14.03.2014 22:24

Spontaniczna reakcja panów na pojawienie się Poli („Mężczyźni”, reż. D. Buchowetzki, 1924 r.)

Spontaniczna reakcja panów na pojawienie się Poli („Mężczyźni”, reż. D. Buchowetzki, 1924 r.)

Foto: Plus Minus, Mariusz Kotowski Mariusz Kotowski

Red

Och, jakże uwielbiałam mojego przystojnego węgierskiego ojca, w którego żyłach płynęła cygańska krew! Jakże kochałam cygańskie melodie, które wygrywał dla mnie na skrzypcach! Ileż wspaniałych wspomnień z beztroskich przejażdżek na czarnym ogierze, na którego grzbiecie przemierzaliśmy wspólnie malownicze tereny wokół Lipna, zostało w moim sercu. Wciąż pamiętam, jak wygłaszał płomienne tyrady, potępiając rosyjską tyranię, a ja całymi godzinami siedziałam wsłuchana w jego słowa. „Nadejdzie czas, kiedy wszyscy będziemy wolni – wolni! Nadejdzie kres niewoli. Obiecuję ci, maleńka, że na własne oczy będziesz oglądać naszą wolną Polskę!".

Mój ojciec, w przeciwieństwie do matki, nie wywodził się z arystokratycznej rodziny. Nie był nawet Polakiem, jednak do kraju, który go przygarnął, pałał gorącym patriotyzmem. W tym właśnie tkwiła przyczyna tragedii i to zrujnowało szczęście mojej matki.

Kiedy, zmierzając do Berlina na plan „Madame Dubarry", mijałam wijące się po obu stronach drogi wstęgi szwarcwaldzkich sosen, jeszcze raz jak żywy stanął mi przed oczami moment, kiedy żegnałam ojca w drodze na zesłanie – zesłanie za to, że swoją przybraną ojczyznę kochał bardziej niż siebie samego. Pewnego wieczoru w pełni lata (gdy zamykam oczy, wciąż czuję zapach kwitnących wtedy żywopłotów) mama zabrała mnie do wiejącego grozą Dziesiątego Pawilonu Cytadeli, gdzie ojca przetrzymywano jako więźnia politycznego. W mojej pamięci wciąż żywy był dzień, gdy okrutni żołdacy pojmali tatę i zabrali go do więzienia, spustoszywszy uprzednio nasz dom i zagrodę, nie zostawiając po sobie nic prócz pobojowiska i zgliszczy. A ja, niemy świadek tych okropności, z dziecięcą naiwnością i na przekór wszystkiemu wierzyłam, że tatko ich pokona. Bo jakże by inaczej!

Przed ponurym budynkiem Cytadeli w świetle pochodni stał tłum kobiet i mężczyzn. Wszędzie słychać było płacz i modlitwy. Strach udzielił się również mnie. Przyciśnięta do wielkiej żelaznej bramy wreszcie dostrzegłam ojca w grupie innych więźniów, prowadzonego przez strażników. Zanosząc się szlochem, zaczęłam uderzać piąstkami w dzielące nas żelazne kraty. „Tatusiu, tatusiu, nie pozwól, by cię zabrali! Niech zdejmą ci te łańcuchy!", krzyczałam i strażnicy pozwolili ojcu podejść bliżej bramy. Ktoś podniósł mnie do góry. Tato, w kajdanach na rękach i nogach, nachylił się niezgrabnie i pocałował mnie po raz ostatni. W jego oczach płonęło światło, którego nie widziałam nigdy dotąd, światło, które sprawiło, że chciałam na zawsze pozostać w jego objęciach. „Pamiętaj, co ci powiedziałem, maleńka, pamiętaj i nigdy nie zapomnij", wyszeptał, zanim żołdacy odciągnęli go ode mnie.

Już nigdy go nie zobaczyłam, ale zrządzeniem losu dużo później jemu dane było zobaczyć mnie w „Madame Dubarry" – tym samym filmie, nad którym właśnie pracowałam, kiedy tato dotarł do syberyjskiej dziczy. (...)

Upuszczone zdjęcie Rudolfa

Po śniadaniu jak zawsze przeglądałyśmy z sekretarką pocztę, którą otrzymywałam od wielbicieli. Przychodziło coraz więcej listów, w których najróżniejsi ludzie zwracali się do mnie z rozmaitymi prośbami – o zdjęcie z autografem proszono mnie równie często, jak o rękę. Brak oryginalności i polotu autorów owych listów wywoływał we mnie irytację, zwłaszcza kiedy po raz kolejny czytałam te same utarte frazesy: „Jest pani cudowna", „Uwielbiam panią", „Czy prześle mi pani swoje zdjęcie?", „Czy może mi pani przesłać trochę pieniędzy?", „Mam talent aktorski, proszę mi tylko dać szansę, bym mógł zagrać u pani boku", i tak dalej, i tak dalej.

W pewnym momencie, jakby w odpowiedzi na moje niezwerbalizowane pragnienie, by wśród stosu listów znalazł się choć jeden interesujący, sekretarka krzyknęła: „Proszę spojrzeć na ten list, panno Negri! Przyszedł z Ameryki! I jaki przystojny nadawca!".

W jednej ręce trzymała liścik, a w drugiej niewielką okrągłą fotografię, w którą intensywnie się wpatrywała. Fakt, że autor listu stwierdził, że to ja chciałabym zobaczyć jego zdjęcie, a nie odwrotnie, natychmiast wzbudził moje zainteresowanie.

„No proszę, z Ameryki!", zawołałam. „Ale któż mógłby mnie już znać w Ameryce?". Nie wiedziałam wówczas jeszcze, że „Madame Dubarry" weszła na ekrany amerykańskich kin. „Niech no zerknę na to dziwne zdjęcie".

Sekretarka chciała podać mi fotografię, jednak nieopatrznie upuściła ją na podłogę, musiałam więc się schylić, żeby ją podnieść. „Przepraszam. Słyszałam, że upuszczenie czyjegoś zdjęcia to zła wróżba", powiedziała przejęta.

Z taniej odbitki, która przybyła aż z dalekiej Kalifornii, spoglądała na mnie twarz przystojnego mężczyzny. Żywe, wrażliwe usta, oczy – ach, te oczy... – zdradzały osobę romantyczną i obdarzoną wyobraźnią, aczkolwiek mogłam się mylić.

„Oto twarz, którą polubiłaby kamera", stwierdziłam. „A list? Czy ten przystojny młodzieniec napisał coś godnego uwagi?". „List musi pani przeczytać sama", odparła ze śmiechem moja towarzyszka, dodając: „Czego jak czego, ale oryginalności nie można mu odmówić!".

Przebiegłam wzrokiem nie więcej niż cztery linijki tekstu i już wiedziałam, co było przyczyną jej rozbawienia. List, wysłany z Universal City, napisany był w najbardziej osobliwej formie niemieckiego, jaką można sobie było wyobrazić. Z założenia jego forma najwyraźniej miała być niezwykle elegancka, a treść naszpikowana komplementami, jednak błędy w pisowni i niepoprawna gramatyka sprawiały, że efekt, jaki osiągnął autor, był dokładnie odwrotny. „To naprawdę zabawny list, trudno odmówić mu powiewu świeżości", oceniłam i odczytałam na głos jedno ze zdań, które wpędziło nas obie w trudny do opanowania atak śmiechu.

Jednak spoza niezręcznego języka wyzierała prostolinijna szczerość, a jako że był to pierwszy list od wielbiciela, jaki otrzymałam ze Stanów Zjednoczonych, poleciłam sekretarce, by wysłała temu przemiłemu chłopcu z okrągłej fotografii moje zdjęcie, załączając notkę z podziękowaniami i wyrazami wdzięczności.

„Jesteś w stanie rozszyfrować, jak nazywa się ten młodzieniec?", zapytałam. „Chyba Rudolf jakiś tam. Niezaprzeczalnie jest pod wrażeniem »Madame Dubarry«, twierdzi, że to najpiękniejszy film, jaki dane mu było kiedykolwiek zobaczyć. Zastanawiam się jednak, gdzie miałby okazję go obejrzeć? UFA nie poinformowała mnie o wprowadzeniu filmu na amerykańskie ekrany. Lubitsch też nic o tym nie wspomniał. Muszę zaraz pociągnąć go za język. To zdumiewające, żebym dowiadywała się o czymś takim od statysty piszącego do mnie z odległej Kalifornii!".

Sekretarka nie słyszała mojego wywodu, skupiona na odczytywaniu zamaszystego podpisu naszego korespondenta. „Ru-dolf Va-len-ti-no", przesylabizowała powoli. „Valentino", powtórzyłam z namysłem. „Nawet nazwisko ma filmowe. Brzmi bardzo włosko. Mam nadzieję, że spełnią się jego marzenia o karierze filmowej!".

Z tymi słowami rzuciłam małą okrągłą fotografię mojego pierwszego amerykańskiego wielbiciela na stojący obok stolik i wróciłam do przeglądania porannej poczty, natychmiast zapominając tak o zdjęciu, jak i o osobie, którą przedstawiało. Nie miałam pojęcia, że oto właśnie pojawił się w moim życiu nie tylko „filmowy kochanek wszech czasów", ale i przyszły wybranek mojego serca.

Kilka lat później usłyszałam od niego, że „Madame Dubarry" obejrzał na pokazie przedpremierowym zorganizowanym w hotelu Ambassador w Los Angeles, a zarówno film, jak i główna bohaterka zrobiły na nim kolosalne wrażenie. Natychmiast po projekcji przystąpił do pisania tego osobliwego listu po niemiecku (Valentino znał szereg języków, ale pisanie po niemiecku przychodziło mu z pewnym trudem), do którego, pod wpływem impulsu, dołączył swoje zdjęcie.

„Tak, Polu", mówił za każdym razem, kiedy ze śmiechem przypominaliśmy sobie o tym incydencie, „Ja zakochałem się w twoim zdjęciu, a ty moje wyrzuciłaś do kosza!". „Ale za to oryginał skradł moje serce", niezmiennie brzmiała moja riposta. Skrycie zawsze jednak żałowałam, że nie zachowałam tej zabawnej okrągłej fotografii Rudy'ego, którą przesłał mi do Berlina. Stanowiłaby ona teraz bliską memu sercu pamiątkę.  (...)

Strach o własne życie

Będąc Polką, powodowana patriotyzmem i wypełniającym moje serce żalem nad zszarganą wojną ojczyzną, co rusz wygłaszałam mowy i pisałam do prasy artykuły, okazując publicznie wsparcie dla interesów mojego rodzinnego kraju (szanując tym samym wolę mojego skazanego na wygnanie ojca, bym nie zapomniała o ojczyźnie). W rezultacie posądzano mnie o to, że w sporach dotyczących Polaków zamieszkujących terytoria niemieckie nie wykazywałam się dostateczną miłością wobec mojego nowego, niemieckiego kraju. Nieraz słyszałam szeptane za moimi plecami, lecz na pewno pod moim adresem, okropne słowo „zdrada". Niemcy pogrążone były wtedy w stanie bezgranicznej histerii i każde, nawet najdrobniejsze podejrzenie urastało do rangi ogromnego przewinienia.

Czas zatańczyć mazurka z moją polską pięknością. Czy da się zatańczyć mazurka do rytmu fokstrota?", zastanawiał się Charlie Chaplin, ciągnąc mnie na parkiet

Jednak gdyby nie przytrafiła mi się taka sytuacja, nigdy nie byłabym sobie w stanie wyobrazić, że w ciągu niemalże jednej nocy tak diametralnie może zmienić się społeczne nastawienie do danej osoby. Jednego dnia wynoszono mnie pod niebiosa, okrzykując największą artystką, wybawieniem filmu niemieckiego, by następnego strącić w otchłań pogardy i zostawić sponiewieraną w kurzu wściekłości i nienawiści. Stając twarzą w twarz z gorzką rzeczywistością, nie musiałam wcielać się w rolę pani Dubarry ani kręcić filmu o rewolucji francuskiej, by poczuć na karku ostrze gilotyny oskarżeń. Groźba stała się bardziej realna, kiedy pewnego dnia omal nie dopadły mnie kule wystrzeliwane przez szaleńca... Strach o własne życie towarzyszył mi na co dzień.

Na szczęście jednak Ameryka wciąż czekała na mnie z otwartymi ramionami. Pod koniec 1922 roku wybrałam się więc w podróż do tej krainy wolności, zabierając ze sobą owdowiałą już wtedy matkę – mój biedny prześladowany ojciec zmarł na Syberii krótko po tym, jak litościwe niebiosa pozwoliły mu zobaczyć jego „maleńką" w „Madame Dubarry".

Zaiste stało się to zrządzeniem opatrzności bożej. Często zamykam oczy i wyobrażam sobie tę scenę: brudna, zatęchła sala w zapomnianym syberyjskim więzieniu, wypełniona po brzegi martwymi za życia skazańcami, którzy szeroko otwartymi oczami wpatrują się w migający ekran – w nagrodę za dobre zachowanie mogą obejrzeć szczególny film. Widzę mojego ojca, jak wraz z innymi chłonie wyświetlające się przed nim obrazy z innego świata. Nagle przeciera oczy ze zdumienia, bo nie wierzy, że oto z ekranu spogląda na niego jego własna córka – Apolonia Chałupiec, za sprawą czarów zamieniona w aktorkę o nazwisku Pola Negri. Wiem, że tatko mnie rozpoznał, dowiedziałam się o tym z przemyconego przez podziemną organizację listu od jego współwięźnia, który opisał całą tę historię. Podobno moment ten dorównywał dramatyzmem zdarzeniom przedstawionym w filmie.

W obliczu poprzedzonej latami cierpień śmierci ojca na dalekiej Syberii i nienawiści, z jaką spotykałam się w Niemczech, znalazłszy się na statku – na otwartym morzu – nie posiadałam się z radości, że oto zostawiam to wszystko za sobą. (...)

Ukłucie zazdrości

Od momentu gdy przybyłam do Ameryki, nazwisko Valentino kilkukrotnie obiło mi się o uszy, nie dostrzegłam w nim jednak nic znajomego. Kobiety wychwalały go pod niebiosa jako wspaniałego kochanka, ja zaś słuchałam tych peanów z całkowitą obojętnością. Od dnia, w którym trzymałam w dłoni napisany po niemiecku zabawny liścik od nieznanego chłopca, minął prawie rok. W końcu jednak uświadomiłam sobie, że ten ekranowy pożeracz damskich serc jest tym samym statystą, który swoim listem zyskał miano mojego pierwszego amerykańskiego wielbiciela.

Czyż to nie zdumiewające, że właśnie ten młodzieniec miał zagrać u mego boku w moim pierwszym amerykańskim filmie?! Niestety plany te nie doszły do skutku, czym byłam głęboko poruszona i rozczarowana.

Pragnęłam poznać owego Valentino tak bardzo, że dla mnie samej było to zaskakujące. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej bądź kiedykolwiek później równie mocno wyczekiwała sposobności poznania kogoś. Mój zapał jednak ostygł, gdy się dowiedziałam, że Valentino rozstał się z wytwórnią Paramount w bardzo nieprzyjaznych okolicznościach i wraz z żoną, Nataszą Rambową, wyruszył do Nowego Jorku, aby rozpocząć tournée taneczne po całym kraju.

A więc była i żona! Sama nie wiem dlaczego, ale na dźwięk tych dwóch słów poczułam ukłucie zazdrości. Moje serce wypełnił niewytłumaczalny gniew. Uczucia te wydawały mi się absurdalne, szczególnie że przecież w ogóle nie znałam tego mężczyzny. Gdzieś w głębi duszy miałam mu jednak za złe, że nigdy nie spróbował się ze mną spotkać, że najwyraźniej po jego zainteresowaniu Polą Negri, do której napisał zabawny, acz żarliwy list, nie pozostał nawet ślad.

„Wytłumacz mi, dlaczego utalentowany aktor u szczytu kariery porzuca film dla tańca?", zapytałam jednego z jego dobrych znajomych. „Czyż rezygnacja ze wspaniałej kariery na rzecz pląsów po salach balowych nie zakrawa na szaleństwo?". „Kluczem do tej decyzji jest Natasza", odparł rzeczowo mój informator. „Ona uważa, że zawsze wszystko wie najlepiej, a on się z nią zgadza". Doszłam do wniosku, że Valentino musi być bez pamięci zakochany w swojej żonie, ale mój rozmówca stwierdził, że to nie potrwa długo. „Jest aż tak niestały w uczuciach?", zapytałam szczerze zaciekawiona. „Nie bardziej niż każdy inny mężczyzna, który może przebierać w kobietach jak w ulęgałkach – trudno oczekiwać od kogoś takiego stałości w uczuciach", padła odpowiedź.

Ponieważ wiedziałam, że Hollywood na co dzień huczy od złośliwych plotek, nie przywiązałam większej wagi do osądu wygłoszonego przez mojego rozmówcę. Muszę jednak przyznać, że od tamtego momentu na dźwięk imienia „Natasza" reagowałam niechęcią. Niestety, czasami uprzedzamy się do kogoś tylko na podstawie postronnej opinii.

Moje zainteresowanie efemerycznym Rudolfem Valentino było tym bardziej zdumiewające, że byłam w tamtym czasie zaręczona z Charliem Chaplinem, który absorbował mnie w każdej wolnej od pracy chwili. Z czasem okazało się jednak, że jakkolwiek darzyłam Charliego ogromną sympatią, to nie byłam w nim zakochana. Król komedii i królowa dramatu zrozumieli więc w końcu, że nie założą wspólnie szczęśliwego królestwa. (...)

Mężczyzna w stroju torreadora

Z przyjemnością przyjęłam przesłane mi przez Marion Davies zaproszenie na bal kostiumowy. Marion to idealna gospodyni, a jej przyjęcia cieszą się sławą nie tylko w całych Stanach Zjednoczonych, ale i w Europie. Na gromadzące się na nich sławy zawsze czekają atrakcje w najlepszym guście.

Udałam się więc na rzeczony bal, zakładając suknię, w której wystąpiłam w filmie „Cesarzowa". Towarzyszył mi Charlie Chaplin.

Na przyjęcie przyszedł każdy, kto cokolwiek znaczył w Hollywood, a także szereg sławnych osobistości odwiedzających zachodnie wybrzeże. Towarzystwo było utalentowane, więc błyskotliwym wymianom zdań i popisom elokwencji nie było końca. Muzyka również była doskonała, a kiedy orkiestra zaczęła wygrywać cygańskie rytmy, ze szczęścia w oczach stanęły mi łzy. Nagle przypomniał mi się obóz cygański ukryty w czeluściach szwarcwaldzkiego lasu, w moich uszach huczała przepowiednia staruszki oraz moja buńczuczna reakcja: „Prawdziwa miłość warta jest każdej ceny, babciu!". Od tego pamiętnego wieczoru wielu mężczyzn ofiarowało mi swoją miłość, tak jak przepowiedziała stara Cyganka, ja jednak wciąż czekałam na ten magiczny moment, kiedy dwa serca i dusze splotą się w jedno.

„Skąd ten smutek, Polu, królowo moja?", zawołał nagle Charlie, podchodząc do mnie. „Czyżbym nie był dziś wystarczająco zabawny?". „Ależ skąd, byłeś wspaniały", zapewniłam go, zresztą zgodnie z prawdą. „Ale nie mam już siły się śmiać, szczególnie że jest trzecia nad ranem". „Doskonała godzina, żeby zrobić coś szalonego", przekomarzał się Charlie. „Czas zatańczyć mazurka z moją polską pięknością. Czy da się zatańczyć mazurka do rytmu fokstrota?", zastanawiał się, ciągnąc mnie na parkiet.

Około czwartej nad ranem poczułam, że dość mam już wrażeń. Choć trzeba przyznać, że dawno tak dobrze się nie bawiłam. Zaczęłam rozglądać się za gospodynią, ale Marion gdzieś zniknęła. Postanowiłam, że najpierw odbiorę mój szal, a później wrócę na salę balową, aby się pożegnać. Nagle poczułam na nadgarstku czyjąś dłoń. To Marion Davies delikatnie, acz stanowczo, pociągnęła mnie za sobą w stronę salonu. „Polu, kochanie, nie możesz jeszcze wyjść!", wykrzyknęła. „Czeka mnie jutro ciężki dzień, Marion", zaoponowałam. „Muszę zamknąć oczy chociaż na godzinę. Ale przyjęcie było wyjątkowo...". Gospodyni nie dała mi dokończyć: „Zanim wyjdziesz, musisz zrobić jeszcze jedną rzecz". Uśmiechnęła się, a w jej oczach zamigotały diabelskie ogniki. Poczułam się zaintrygowana. „Jest tu ktoś, kto od wielu tygodni stara się ciebie poznać", ciągnęła Marion. „Jednak za każdym razem, kiedy ma stanąć z tobą twarzą w twarz, ty podobno znikasz w ostatnim momencie. Dziś jednak się postaram, żeby tak się nie stało. Każda z dziewcząt na przyjęciu oddałaby wszystko, żeby z nią zatańczył, on jednak cały wieczór nic tylko nalegał, żebym przedstawiła mu ciebie. A ja od pewnego czasu starałam się to zrobić, ale jesteś nieuchwytna niczym tęcza".

Rozmawiając, doszłyśmy do salonu. Kiedy przestąpiłyśmy próg, z kanapy podniósł się mężczyzna w stroju torreadora. „Polu, poznaj Rudy'ego", powiedziała z uśmiechem Marion. „Albo może inaczej: panno Negri, proszę pozwolić przedstawić sobie pana Valentino".

Och, jakże uwielbiałam mojego przystojnego węgierskiego ojca, w którego żyłach płynęła cygańska krew! Jakże kochałam cygańskie melodie, które wygrywał dla mnie na skrzypcach! Ileż wspaniałych wspomnień z beztroskich przejażdżek na czarnym ogierze, na którego grzbiecie przemierzaliśmy wspólnie malownicze tereny wokół Lipna, zostało w moim sercu. Wciąż pamiętam, jak wygłaszał płomienne tyrady, potępiając rosyjską tyranię, a ja całymi godzinami siedziałam wsłuchana w jego słowa. „Nadejdzie czas, kiedy wszyscy będziemy wolni – wolni! Nadejdzie kres niewoli. Obiecuję ci, maleńka, że na własne oczy będziesz oglądać naszą wolną Polskę!".

Mój ojciec, w przeciwieństwie do matki, nie wywodził się z arystokratycznej rodziny. Nie był nawet Polakiem, jednak do kraju, który go przygarnął, pałał gorącym patriotyzmem. W tym właśnie tkwiła przyczyna tragedii i to zrujnowało szczęście mojej matki.

Kiedy, zmierzając do Berlina na plan „Madame Dubarry", mijałam wijące się po obu stronach drogi wstęgi szwarcwaldzkich sosen, jeszcze raz jak żywy stanął mi przed oczami moment, kiedy żegnałam ojca w drodze na zesłanie – zesłanie za to, że swoją przybraną ojczyznę kochał bardziej niż siebie samego. Pewnego wieczoru w pełni lata (gdy zamykam oczy, wciąż czuję zapach kwitnących wtedy żywopłotów) mama zabrała mnie do wiejącego grozą Dziesiątego Pawilonu Cytadeli, gdzie ojca przetrzymywano jako więźnia politycznego. W mojej pamięci wciąż żywy był dzień, gdy okrutni żołdacy pojmali tatę i zabrali go do więzienia, spustoszywszy uprzednio nasz dom i zagrodę, nie zostawiając po sobie nic prócz pobojowiska i zgliszczy. A ja, niemy świadek tych okropności, z dziecięcą naiwnością i na przekór wszystkiemu wierzyłam, że tatko ich pokona. Bo jakże by inaczej!

Przed ponurym budynkiem Cytadeli w świetle pochodni stał tłum kobiet i mężczyzn. Wszędzie słychać było płacz i modlitwy. Strach udzielił się również mnie. Przyciśnięta do wielkiej żelaznej bramy wreszcie dostrzegłam ojca w grupie innych więźniów, prowadzonego przez strażników. Zanosząc się szlochem, zaczęłam uderzać piąstkami w dzielące nas żelazne kraty. „Tatusiu, tatusiu, nie pozwól, by cię zabrali! Niech zdejmą ci te łańcuchy!", krzyczałam i strażnicy pozwolili ojcu podejść bliżej bramy. Ktoś podniósł mnie do góry. Tato, w kajdanach na rękach i nogach, nachylił się niezgrabnie i pocałował mnie po raz ostatni. W jego oczach płonęło światło, którego nie widziałam nigdy dotąd, światło, które sprawiło, że chciałam na zawsze pozostać w jego objęciach. „Pamiętaj, co ci powiedziałem, maleńka, pamiętaj i nigdy nie zapomnij", wyszeptał, zanim żołdacy odciągnęli go ode mnie.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy