Och, jakże uwielbiałam mojego przystojnego węgierskiego ojca, w którego żyłach płynęła cygańska krew! Jakże kochałam cygańskie melodie, które wygrywał dla mnie na skrzypcach! Ileż wspaniałych wspomnień z beztroskich przejażdżek na czarnym ogierze, na którego grzbiecie przemierzaliśmy wspólnie malownicze tereny wokół Lipna, zostało w moim sercu. Wciąż pamiętam, jak wygłaszał płomienne tyrady, potępiając rosyjską tyranię, a ja całymi godzinami siedziałam wsłuchana w jego słowa. „Nadejdzie czas, kiedy wszyscy będziemy wolni – wolni! Nadejdzie kres niewoli. Obiecuję ci, maleńka, że na własne oczy będziesz oglądać naszą wolną Polskę!".
Mój ojciec, w przeciwieństwie do matki, nie wywodził się z arystokratycznej rodziny. Nie był nawet Polakiem, jednak do kraju, który go przygarnął, pałał gorącym patriotyzmem. W tym właśnie tkwiła przyczyna tragedii i to zrujnowało szczęście mojej matki.
Kiedy, zmierzając do Berlina na plan „Madame Dubarry", mijałam wijące się po obu stronach drogi wstęgi szwarcwaldzkich sosen, jeszcze raz jak żywy stanął mi przed oczami moment, kiedy żegnałam ojca w drodze na zesłanie – zesłanie za to, że swoją przybraną ojczyznę kochał bardziej niż siebie samego. Pewnego wieczoru w pełni lata (gdy zamykam oczy, wciąż czuję zapach kwitnących wtedy żywopłotów) mama zabrała mnie do wiejącego grozą Dziesiątego Pawilonu Cytadeli, gdzie ojca przetrzymywano jako więźnia politycznego. W mojej pamięci wciąż żywy był dzień, gdy okrutni żołdacy pojmali tatę i zabrali go do więzienia, spustoszywszy uprzednio nasz dom i zagrodę, nie zostawiając po sobie nic prócz pobojowiska i zgliszczy. A ja, niemy świadek tych okropności, z dziecięcą naiwnością i na przekór wszystkiemu wierzyłam, że tatko ich pokona. Bo jakże by inaczej!
Przed ponurym budynkiem Cytadeli w świetle pochodni stał tłum kobiet i mężczyzn. Wszędzie słychać było płacz i modlitwy. Strach udzielił się również mnie. Przyciśnięta do wielkiej żelaznej bramy wreszcie dostrzegłam ojca w grupie innych więźniów, prowadzonego przez strażników. Zanosząc się szlochem, zaczęłam uderzać piąstkami w dzielące nas żelazne kraty. „Tatusiu, tatusiu, nie pozwól, by cię zabrali! Niech zdejmą ci te łańcuchy!", krzyczałam i strażnicy pozwolili ojcu podejść bliżej bramy. Ktoś podniósł mnie do góry. Tato, w kajdanach na rękach i nogach, nachylił się niezgrabnie i pocałował mnie po raz ostatni. W jego oczach płonęło światło, którego nie widziałam nigdy dotąd, światło, które sprawiło, że chciałam na zawsze pozostać w jego objęciach. „Pamiętaj, co ci powiedziałem, maleńka, pamiętaj i nigdy nie zapomnij", wyszeptał, zanim żołdacy odciągnęli go ode mnie.
Już nigdy go nie zobaczyłam, ale zrządzeniem losu dużo później jemu dane było zobaczyć mnie w „Madame Dubarry" – tym samym filmie, nad którym właśnie pracowałam, kiedy tato dotarł do syberyjskiej dziczy. (...)
Upuszczone zdjęcie Rudolfa
Po śniadaniu jak zawsze przeglądałyśmy z sekretarką pocztę, którą otrzymywałam od wielbicieli. Przychodziło coraz więcej listów, w których najróżniejsi ludzie zwracali się do mnie z rozmaitymi prośbami – o zdjęcie z autografem proszono mnie równie często, jak o rękę. Brak oryginalności i polotu autorów owych listów wywoływał we mnie irytację, zwłaszcza kiedy po raz kolejny czytałam te same utarte frazesy: „Jest pani cudowna", „Uwielbiam panią", „Czy prześle mi pani swoje zdjęcie?", „Czy może mi pani przesłać trochę pieniędzy?", „Mam talent aktorski, proszę mi tylko dać szansę, bym mógł zagrać u pani boku", i tak dalej, i tak dalej.
W pewnym momencie, jakby w odpowiedzi na moje niezwerbalizowane pragnienie, by wśród stosu listów znalazł się choć jeden interesujący, sekretarka krzyknęła: „Proszę spojrzeć na ten list, panno Negri! Przyszedł z Ameryki! I jaki przystojny nadawca!".
W jednej ręce trzymała liścik, a w drugiej niewielką okrągłą fotografię, w którą intensywnie się wpatrywała. Fakt, że autor listu stwierdził, że to ja chciałabym zobaczyć jego zdjęcie, a nie odwrotnie, natychmiast wzbudził moje zainteresowanie.