W klatce z niedźwiedziem

Czy NATO obroni nas przed Rosją? Niewątpliwie może. Ale czy zechce?

Publikacja: 21.03.2014 23:31

W klatce z niedźwiedziem

Foto: AFP

Kanonier obrócił wieżę w lewo i nastawił siatkę celownika na najbliższy radziecki pojazd. Kciukami wcisnął guzik lasera i cieniutki promień światła padł na cel. Na ekranie wskazującym odległość pojawiła się liczba: 1310 metrów. Sterujący ogniem komputer skorelował natychmiast odległość i szybkość wrogiego obiektu, zmierzył kierunek i siłę wiatru, wilgotność i temperaturę powietrza, uwzględnił masę pancerza samego czołgu i uniósł lufę głównego działa.

Kanonier nacisnął spust. (...) W powietrze wyleciał pocisk podkalibrowy: odpadła z niego koszulka i wolframowo-uranowa strzała o średnicy 40 milimetrów pomknęła z prędkością półtora tysiąca metrów na sekundę.

W chwilę później pocisk trafił w podstawę wieży rosyjskiego czołgu. Kiedy uranowy rdzeń wnikał w ochronną stal, radziecki kanonier wprowadzał dopiero pocisk do lufy. Czołg eksplodował; wieża wyleciała na dziesięć metrów w górę.

Trafiony! – powiedział Mackall. – Cel: czołg. Godzina: dwunasta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Rosyjski i amerykański czołg wystrzeliły jednocześnie, ale radziecki pocisk poszedł górą, mijając M-1 blisko o metr. Rosjanie mieli mniej szczęścia.

Czas się wynosić – oznajmił Mackall. – Do tyłu, na kolejną pozycję.

Komputerowy pojedynek

W „Czerwonym Sztormie" Toma Clancy'ego amerykańskie i radzieckie czołgi toczą bitwę na niemieckich nizinach, NATO odpiera desant rosyjskich komandosów na Islandię, okręty podwodne ścigają się w głębinach Atlantyku.

Realistyczny opis pancernego starcia na przełęczy Fulda robi duże wrażenie: komputer, laser, rdzeń, wolfram, uran, koszulka. Clancy był niedościgniony w kreśleniu wojennych scenariuszy i opisywaniu technicznych zdolności najrozmaitszych militarnych gadżetów. Tak jest i w „Czerwonym Sztormie", gdzie rozpętana przez Związek Sowiecki III wojna światowa bardziej przypomina grę komputerową niż realny konflikt zbrojny. Na próżno będziemy tutaj szukać oderwanych kończyn, wojskowych chirurgów z twarzami umazanymi cudzą krwią, trupów małych dziewczynek ściskających w ramionach pluszowe misie, gwałconych nastolatek, szlochających matek. Nie znajdziemy opuszczonych wiosek, potraktowanych napalmem, ani gigantycznych obozów dla uchodźców, cuchnących fekaliami i lękiem. W „Czerwonym Sztormie" nie ma lęku. Jest tylko obawa kanoniera, czy komputer aby dobrze zmierzył siłę i kierunek wiatru. Clancy wyklucza nawet możliwość użycia przez NATO i ZSRS broni atomowej – gdyby było inaczej, jego powieść miałaby zapewne nie 800, ale zaledwie 100 stron.

Na szczęście NATO wygra tę komputerowo-laserową wojnę bez uciekania się do pocisków z głowicami jądrowymi. Sowiecka agresja zostanie powstrzymana, a wolny świat odetchnie z ulgą.

Clancy umieścił fabułę książki w połowie lat 80. ubiegłego stulecia. Gdy jednak weźmiemy ją do ręki dziś, wiosną 2014 roku, dojdziemy do wniosku, że historia zatoczyła koło, a zimna wojna obudziła się ze stanu hibernacji. Geopolityka zaś – co dziwić nie powinno, a przecież dziwi niemal nieustannie – jest dziedziną wiedzy dość stałą, nieulegającą gwałtownym i przelotnym modom.

Rosja, tak jak niegdyś Związek Sowiecki, „spieszy na pomoc" swoim braciom, stając w obronie „demokracji" i przeciwko „faszyzmowi". Władimir Putin, tak jak niegdyś Leonid Breżniew, musi „odeprzeć ekspansję Zachodu", zagrażającą „żywotnym interesom jego ojczyzny". Z kolei Zachód tak jak 30 lat temu zastanawia się, do czego jeszcze zdolny jest władca Kremla. Gdzie są granice jego mocarstwowego apetytu, czy zaspokoi się tylko Krymem, czy jednak oderwie całą wschodnią Ukrainę, a może pójdzie va banque i zagra o całą stawkę (proszę wybaczyć, jeśli między oddaniem tekstu a jego wydrukowaniem wszystkie powyższe prognozy staną się nieaktualne). Politycy w Waszyngtonie, Londynie, Paryżu i Warszawie zadają sobie pytanie: czy mamy do czynienia z racjonalnym czekistą, który wymyślił sobie jakiś diabelski plan, na tyle genialny, że nasze wymuskane zachodnie umysły nie są w stanie go przeniknąć? A może z przestraszonym mężczyzną w średnim wieku, który zrozumiał, że za chwilę rosyjska gospodarka się zawali, on sam będzie miał swój własny Majdan, i dlatego zdecydował się na desperacką ucieczkę do przodu. Jest jeszcze trzecia możliwość: Putin to zwykły szaleniec, który „ma problemy z oceną ryzyka" (jak wynika z pewnej notatki służbowej z czasów służby młodego pułkownika KGB w dawnym NRD) i jest gotów zrealizować scenariusz Clancy'ego w świecie rzeczywistym, a nawet dopisać do niego krótki, nuklearny epilog.

Zachód ma dzisiaj dużo więcej narzędzi, by wybić rosyjskiemu prezydentowi z głowy imperialne fanaberie. Jeśli mnie pamięć nie myli, w „Czerwonym Sztormie" nie ma mowy ani o zakazie wjazdu na terytorium EWG dla członków biura politycznego KPZR, ani o handlowych restrykcjach, embargach, zawieszaniu kontraktów. Oczywiście, nie mogło być też mowy o wyrzucaniu Związku Sowieckiego z G8.

Hiperoptymiści przekonują, że wszystkie te sankcje przyniosą dzisiaj pożądany skutek i sprawią, iż Putin ugnie kark. Przy założeniu, rzecz jasna, iż zostaną wprowadzone, Zachód zaś pogodzi się z dotkliwymi i rozłożonymi na wiele lat stratami finansowymi. Jednak w Polsce, Rumunii, w krajach bałtyckich polityczne elity i zwykli ludzie mają dziś inne zmartwienie: czy w przypadku, gdyby Władimir Putin okazał się niestabilnym psychicznie paranoikiem, Zachód będzie także gotów użyć narzędzi nieco mniej wyrafinowanych, za to skuteczniejszych, znanych raczej z „Call of Duty" niż ze stron szacownego „Economista"? Mówiąc wprost: czy NATO byłoby dzisiaj w stanie i czy miałoby polityczną wolę, aby zaangażować się w militarną potyczkę z Rosją? I czy mogłoby ją wygrać?

Partner szuka wroga

Współpraca NATO–Rosja ma znaczenie strategiczne, ponieważ przyczynia się do tworzenia wspólnego obszaru pokoju, stabilizacji i bezpieczeństwa. NATO nie stanowi zagrożenia dla Rosji. Przeciwnie, chcemy dążyć do prawdziwego strategicznego partnerstwa między NATO a Rosją".

Tak brzmi punkt 33. koncepcji strategicznej NATO przyjętej przez państwa członkowskie jesienią 2010 roku na szczycie w Lizbonie. Kilka miesięcy wcześniej swoją nową doktrynę wojskową przedstawiła też Federacja Rosyjska. Ton dokumentu był zupełnie inny: Rosjanie wyraźnie podkreślili, że ich wrogiem numer jeden jest sojusz północnoatlantycki. W punkcie 8. znajdziemy taki oto passus: „Jednym z głównych, zewnętrznych zagrożeń militarnych jest dążenie do nadania potencjałowi wojskowemu NATO zasięgu globalnego, przy pogwałceniu norm prawa międzynarodowego, jak również próba zbliżenia infrastruktury państw członkowskich NATO do granic Rosji, także poprzez rozszerzenie sojuszu".

O ile zatem dla NATO Rosja jest partnerem, o tyle w oczach Kremla to „partnerstwo" jest i zawsze będzie podejrzane. Sojusz północnoatlantycki jest w ciągłej gotowości do wyciągnięcia gałązki oliwnej. Rosja jest w ciągłej gotowości do wojny. W natowskiej koncepcji strategicznej widać wyraźny przechył w stronę „nowych zagrożeń" i „nowych zadań" dla państw członkowskich. Światowy terroryzm, cyberwojna, ochrona szlaków handlowych, bezpieczeństwo energetyczne. W doktrynie obronnej FR przeczytamy za to szczegółowo o tym, w jakich okolicznościach Rosja mogłaby użyć broni atomowej (w dokumencie natowskim słowo „nuklearny" występuje 22 razy, w rosyjskim – 44).

W swej strategii NATO tak naprawdę wykluczyło militarny konflikt z Rosją, co z kolei zmieniło podejście do funkcjonowania sił zbrojnych jako takich. Nie miały już one stanowić elementu odstraszającego, lecz raczej być dowodem na sprawność i szybkość działań Zachodu w sytuacji niespodziewanego kryzysu humanitarnego w Afryce czy trzęsienia ziemi w Azji. Określenie smart defence (mądra obrona) stało się nowym motto sojuszu, głoszonym najczęściej przez europejskich członków organizacji i służącym głównie temu, by wytłumaczyć kolejne cięcia w budżetach obronnych. „Będziemy mieli mniej czołgów, samolotów i okrętów, ale za to będziemy sprawniejsi i bardziej elastyczni". Ta nowo nabyta „sprawność" została przetestowana wiosną 2011 r., gdy natowskie lotnictwo (głównie brytyjskie i francuskie) wzięło udział w wojnie w Libii. Po pewnym czasie sojusz natrafił na poważny, choć banalny problem: zabrakło pocisków, które można by podwieszać pod skrzydła samolotów. Pojawiły się także trudności z tankowaniem maszyn w powietrzu – to zadanie musieli wziąć na swoje barki Amerykanie, którzy początkowo zamierzali ograniczyć swoje zaangażowanie w Libii do minimum.

Cięcia w arsenale

Spośród 28 członków NATO w nalotach brały udział samoloty zaledwie ośmiu państw. W czerwcu tego samego roku Robert Gates, ówczesny sekretarz obrony USA, mówił w Brukseli: – Niektórzy przyglądali się tej operacji z boku. Nie dlatego jednak, iż nie chcieli w niej uczestniczyć, lecz dlatego, iż nie byli do tego zdolni. Wystąpienie Gatesa stało się głośne, gdyż po raz pierwszy amerykański polityk wysokiego szczebla pozwolił sobie na tak szczerą krytykę potencjału europejskich partnerów USA (co ciekawe, to za czasów Gatesa zaczęły się też drastyczne cięcia w Pentagonie).

W ciągu kilku lat – w wyniku zmiany priorytetów, a także kryzysu finansowego – na Starym Kontynencie budżety obronne zostały zredukowane łącznie o 45 mld euro, czyli tyle, ile wynoszą z grubsza wydatki militarne Niemiec. W 2013 r. zaledwie trzy państwa członkowskie NATO z Europy przeznaczyły na wojsko powyżej 2 proc. PKB – Wielka Brytania, Grecja i Estonia. Ale jednocześnie Brytyjczycy chcą do 2020 r. zredukować liczebność swoich sił zbrojnych o 30 tys. (do 147 tysięcy). Skurczą się także armie Francji, Belgii i kilku innych krajów.

W tym samym czasie Kreml planuje zwiększyć wydatki na zbrojenia o 63 proc. (w okresie 2014–2016). W ciągu najbliższych sześciu lat rosyjska flota powietrzna zostanie wymieniona w 70 proc. i wyposażona m.in. w nowoczesne samoloty typu stealth Suchoj T-50. Ministerstwo Obrony chce także zamówić m.in. 100 nowych okrętów, w tym 35 korwet i 20 łodzi podwodnych.

NATO wciąż ma dużo większe zasoby i możliwości. Teoretycznie jest w stanie wystawić do boju 3,3 mln żołnierzy, czyli ok. czterech razy więcej niż Rosja. Sami tylko Amerykanie wydają co roku na armię ok. 600 mld dolarów, czyli ponad osiem razy więcej niż Rosjanie. Zaawansowanie technologiczne jest także nieporównywalne.

Problem polega na tym, że armie Zachodu w zastraszająco szybkim tempie rdzewieją, wojska rosyjskie zaś przechodzą właśnie etap intensywnego liftingu. Europejscy przywódcy najchętniej trzymaliby swoich żołnierzy w koszarach, Putin – wręcz przeciwnie. Sukces w wojnie to kombinacja możliwości i chęci. W możliwościach Zachód ma nad Rosją przewagę, aczkolwiek coraz bardziej umiarkowaną. W chęciach przewagę ma Rosja. Ogromną.

Bezradna Europa

W październiku 1997 r., gdy ważyły się losy rozszerzenia sojuszu północnoatlantyckiego o Polskę, Węgry i Czechy, ówczesna sekretarz stanu Madeleine Albright (notabene mająca czeskie korzenie) przemawiała na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych Senatu USA. – Nie oszukujmy się, jesteśmy mocarstwem europejskim – przekonywała zebranych. – Interesuje nas los 200 milionów ludzi, którzy żyją w krajach między Bałtykiem a Morzem Czarnym. Prowadziliśmy zimną wojnę po części dlatego, że te narody były zniewolone. Walczyliśmy w II wojnie światowej częściowo dlatego, iż kraje te zostały napadnięte. Gdyby istniało poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa tamtego regionu, być może zareagowalibyśmy, bez względu na fakt, czy doszłoby do rozszerzenia NATO, czy też nie. Nasz cel musi polegać na zapobieżeniu takiemu zagrożeniu. Albright zaznaczyła bez ogródek, jakie niebezpieczeństwo miała na myśli: – Chcemy, aby demokracja w Rosji przetrwała. I myślimy o tym z optymizmem. Jednak nie należy odrzucać możliwości, że Rosja może powrócić na tory przeszłości.

Swoje obiekcje podnosił podczas tamtego spotkania m.in. senator Joe Biden. Czy amerykańska opinia publiczna zaakceptuje przyjęcie do NATO nowych członków? Czy sojusz ma w ogóle rację bytu, skoro zimna wojna się skończyła? Biden zadał też pytanie, które potem wielokrotnie wracało niczym bumerang w amerykańskich dyskusjach na temat bezpieczeństwa tej części świata: – Czy Europejczycy nie mogą sobie radzić sami?

Na swoje ostatnie pytanie Biden otrzymał odpowiedź już półtora roku później, gdy Amerykanie w obliczu niemrawości swoich europejskich sojuszników musieli interweniować w obronie Kosowa. Kolejne wątpliwości Bidena, dziś już wiceprezydenta USA, rozwiewa właśnie Władimir Putin. Nikt o zdrowych zmysłach nie zakwestionuje dzisiaj „racji bytu" NATO ani faktu, iż w stosunkach Zachodu z Rosją niebezpiecznie zbliżyliśmy się do temperatury panującej na początku lat 80. – Nie należy odrzucać możliwości, iż Rosja powróci na tory przeszłości – mówiła Madeleine Albright. Wygląda na to, że dzieje się to teraz. Na naszych oczach.

Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden fragment wystąpienia Albright: sugeruje ona, iż Stany Zjednoczone nie zawahałyby się przed operacją zbrojną w obronie dawnych państw bloku sowieckiego, nawet gdyby nie należały one do NATO. Dziś prawdopodobnie żaden wysoki przedstawiciel amerykańskiej administracji nie odważyłby się na tak odważną deklarację w przypadku Ukrainy, na słowa: „Tak, będziemy bronić Kijowa, mimo iż Ukraina nie jest członkiem NATO". Nie tylko dlatego, że Barack Obama czy John Kerry mają dużo mniejsze pojęcie o Europie Środkowo-Wschodniej niż ekipa Billa Clintona, lecz także dlatego, że Ukraina to nie Polska, a Rosja Anno Domini 2014 to zupełnie inna Rosja niż ta sprzed 15 lat.

Amerykanie zdają sobie sprawę, że dla Putina (czemu zresztą rosyjski prezydent dawał wielokrotnie wyraz) Ukraina jest nieodłączną częścią Rosji, a od macierzy oderwała się tylko w wyniku chwilowej słabości Moskwy, nielegalnie, przez przypadek i tymczasowo. Ponadto Rosja jest obecnie państwem dużo silniejszym niż w epoce jelcynowskiej.

Pod koniec lat 90. Rosja była kolosem na glinianych nogach, osłabionym, bezzębnym i gotowym do daleko idących kompromisów z Zachodem. Jeszcze w 2002 r. Władimir Putin w wystąpieniu przed rosyjskimi ambasadorami bronił swojej polityki zbliżenia z USA. – Rosyjsko-amerykańskie partnerstwo powinno być dla nas bezwarunkowym priorytetem – mówił. W tym samym czasie moskiewscy eksperci ds. międzynarodowych ukuli określenie doktryna Putina, definiując ją jako dążenie do politycznej i gospodarczej integracji z Zachodem, przy jednoczesnym porzuceniu idei „odwiecznej" rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi.

Niewykluczone, że Putin był w swoich aspiracjach szczery. Ale w 2004 roku, gdy NATO przyjęło w swoje szeregi pierwsze państwa należące niegdyś do ZSRS – Litwę, Łotwę i Estonię – uznał, że to już ostateczna granica jego ustępstw. A każda kolejna próba „przesunięcia" Zachodu bliżej Moskwy będzie postrzegana jako akt wrogi. A właściwie jako wypowiedzenie Rosji wojny.

Tango i marsz

Dlatego w świadomości milionów Rosjan, karmionych państwową propagandą, ich kraj, dokonując anszlusu Krymu, nie atakuje, lecz się broni. Nie zagarnia obcego terytorium, lecz powstrzymuje „zachodnią" inwazję. Co gorsza, w podobny sposób myśli wielu europejskich polityków i komentatorów.

Putin ma dużo większą motywację, by doprowadzić swoje zamierzenia do końca. Całą polityczną karierę oparł na wizerunku wszechmocnego cara, który odbudował postsowiecką Rosję, wyniszczoną przez eksperymenty opłacanych przez Waszyngton „demokratów", i przywrócił rodinie należne jej miejsce w świecie. Dlatego trudno sobie wyobrazić, by teraz wycofał się z planów podporządkowania sobie części Ukrainy – każdy wyraz słabości byłby dla niego śmiertelny. Człowiek, który dosiada żurawi, nie może sobie pozwolić na rejteradę i oddanie „rosyjskiego" Krymu w łapy neonazistów i agentów Waszyngtonu.

Obama, Merkel czy Cameron mogą zrobić krok do tyłu i nic to ich nie kosztuje, a czasami nawet może przynieść korzyści. Putin zaś musi cały czas iść do przodu: wysyłać wojska nad granicę z Ukrainą, wetować rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, zbroić Baszara Asada. Czas ustępstw się skończył. Nadszedł czas „odbicia" sobie wszystkich minionych upokorzeń.

Nie można zapominać o tym czynniku, gdy na serio rozważamy możliwość zaostrzenia napięcia między Zachodem a Rosją. Putin czyta zagraniczne sondaże i wie, że większość amerykańskich wyborców nie ma ochoty na kolejną wojnę w kraju, którego nie są w stanie wskazać na globusie, i którego nazwa z niczym im się nie kojarzy. Wie także, że Europejczycy noszą w swoich genach traumę dwóch wojen światowych, że Niemcy, Francuzi i Włosi są w duchu pacyfistami i będą za wszelką cenę dążyć do utrzymania pokoju na kontynencie. Nawet jeśli ceną miałyby być zmiany granic czy wręcz rozbiór jakiegoś państwa. Wie, że większą trwogę wzbudzają w nich rewelacje Edwarda Snowdena o permanentnej inwigilacji internetu przez amerykański wywiad niż perspektywa spotkania się twarzą w twarz z żołnierzem specnazu.

Putin czyta także sondaże rodzime i zapewne ma satysfakcję, iż „obrona Krymu" przyniosła mu kilkupunktowy skok w rankingu popularności. Niewątpliwie pamięta również zeszłoroczną ankietę Instytutu Lewady, w której aż 46 proc. badanych opowiedziało się za wzrostem wydatków na zbrojenia, nawet jeśli miałoby to zaszkodzić gospodarce. Przeciwnych było 41 proc. (w poprzednim takim badaniu, z 1998 r., wyniki były odwrotne: 35 proc. za, 53 proc. przeciwko). Proszę sobie teraz wyobrazić identyczny sondaż, przeprowadzony wśród Włochów, Hiszpanów czy Greków. Można chyba pokusić się o prognozę, iż odsetek zwolenników nie przekroczyłby 1 procentu.

Putin pozwala sobie na więcej, ponieważ sprawuje niemal pełną kontrolę nad mediami, łącznie z internetem. Nie musi się liczyć z opinią publiczną, bo opinią publiczną jest on sam. Wojna z Zachodem nie zachwieje jego prezydenturą czy pozycją jego partii w sondażach.

Putin nie musi się obawiać, że zdjęcia poległych na froncie młodych rosyjskich żołnierzy trafią na czołówki wieczornych wiadomości. Nie grozi mu to, co spotkało Lyndona B. Johnsona i Richarda Nixona podczas interwencji w Wietnamie: masowy antywojenny ruch, mogący liczyć na silne wsparcie mediów.

W przypadku zbrojnego starcia z Zachodem moskiewskie telewizje będą pokazywały obrazki zbombardowanych przez natowskie samoloty szpitali oraz heroicznych rosyjskich żołnierzy, broniących własną piersią bezbronnych staruszek. W tym samym czasie telewizje w Europie Zachodniej będą pokazywały antyamerykańskie manifestacje w Paryżu i Londynie oraz relacje z przyjazdu trumien natowskich żołnierzy. Gdy Russia Today będzie kłamała jak z nut, brytyjska BBC, amerykański CNN i niemiecki ZDF będą się starały zachować dziennikarską rzetelność i obiektywizm.

Jeśli wybuchnie wojna, Putin będzie podejmował decyzje sam. W NATO decyzje będzie podejmować 28 przywódców państw. Putin nie musi się bać sprzeciwu ze strony tego czy innego gubernatora, który oświadczy, że nie będzie wysyłał na front swoich chłopców. W NATO tymczasem „solidarność" członków jest jedynie nic nieznaczącym zaklęciem.

Bać się? A czy ktoś z państwa kiedyś próbował oswoić niedźwiedzia?

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Kanonier obrócił wieżę w lewo i nastawił siatkę celownika na najbliższy radziecki pojazd. Kciukami wcisnął guzik lasera i cieniutki promień światła padł na cel. Na ekranie wskazującym odległość pojawiła się liczba: 1310 metrów. Sterujący ogniem komputer skorelował natychmiast odległość i szybkość wrogiego obiektu, zmierzył kierunek i siłę wiatru, wilgotność i temperaturę powietrza, uwzględnił masę pancerza samego czołgu i uniósł lufę głównego działa.

Kanonier nacisnął spust. (...) W powietrze wyleciał pocisk podkalibrowy: odpadła z niego koszulka i wolframowo-uranowa strzała o średnicy 40 milimetrów pomknęła z prędkością półtora tysiąca metrów na sekundę.

W chwilę później pocisk trafił w podstawę wieży rosyjskiego czołgu. Kiedy uranowy rdzeń wnikał w ochronną stal, radziecki kanonier wprowadzał dopiero pocisk do lufy. Czołg eksplodował; wieża wyleciała na dziesięć metrów w górę.

Trafiony! – powiedział Mackall. – Cel: czołg. Godzina: dwunasta. Pocisk podkalibrowy. Pal!

Rosyjski i amerykański czołg wystrzeliły jednocześnie, ale radziecki pocisk poszedł górą, mijając M-1 blisko o metr. Rosjanie mieli mniej szczęścia.

Czas się wynosić – oznajmił Mackall. – Do tyłu, na kolejną pozycję.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą