Beata, ładna dziewczyna ze średniego miasta P., wychodzi za chłopaka poznanego w Warszawie na medycynie. Studia już skończone, lecz miłość trwa i ma się dobrze, więc w maju państwo bardzo młodzi biorą ślub. Porządek jest taki: najpierw zamówili salę weselną (padło na hotel pod P.), potem rezerwowali termin w kościele i osoby do obsługi: wodzireja, muzyków, fotografa. Na koniec zostały już tylko takie drobiazgi, jak weselne zabawy czy dobór kwiatów. Uroczystość odbywa się w miesiącu bez r w nazwie, więc wielkiego zamieszania nie było i wystarczyły rezerwacje dokonane półtora roku temu. Jednak dobra nowina ogłaszana jest ledwie z kwartalnym wyprzedzeniem. I dobrze, bo w międzyczasie ślub zdążył zawisnąć na włosku – ostatnia prosta często prowadzi po wybojach – ale szczęśliwie kryzys przedmałżeński został zażegnany. Beata się śmieje, że właśnie zaczyna rozwożenie zaproszeń, więc teraz weekendy i wieczory będzie miała zajęte, co stanowi przyjemność wątpliwą, jednak wartą poświęcenia się. Zaproszeń do rozwiezienia jest ponad sto.
Dla koleżanek ze studiów pochodzących z prowincji to niewielka impreza: one zapraszają po 300 osób, czyli całe wsie i spore rodziny. Ale w miastach gości dobiera się starannie, zamiast zapraszać, jak leci. Rodziców rozpiera duma, że wypuszczają dzieci w świat i oni też chcą decydować o gościach, choć nie są przecież bohaterami uroczystości. Lecz przy tej okazji trzeba pokazać wszem i wobec, że ich stać – stąd typowo polskie „zastaw się, a postaw się". Do P. przyjadą więc krewni i znajomi, a nawet my, mimo że pokrewieństwo dalekie, stosunki luźne, kontakty żadne, choć oczywiście znamy i lubimy Beatę, więc życzymy jak najlepiej na nowej drodze życia, która okaże się dużo bardziej kręta niż przygotowania do wkroczenia na nią. Ciekawe, że przy okazji rodzice często podkreślają ogromne koszty, na które trzeba było zbierać od dłuższego czasu, więc „w tym roku wakacji nie będzie", co zaproszonych stawia pod ścianą, bo, chcąc nie chcąc, trzeba przygotować stosowną kopertę.
Talerzyki
Podsumujmy. Na weselnych gości nie mówi się goście, lecz „talerzyki", które to pojęcie staje się podstawą rozliczeń. Ile za talerzyk? Ceny zaczynają się od 200 złotych: w tym zawiera się jedzenie i przede wszystkim picie (pół litra alkoholu na głowę), ale też wynajem sali, obsługa kelnerów. Do tego trzeba doliczyć nocleg dla przyjezdnych spoza P. Plus didżej, który jest trochę tańszy niż zespół i gra muzykę w oryginalnej wersji (niezbędna jest licencja do jej odtwarzania!), no i czynnik ludzki nie zawiedzie: zespołom zdarza się robić długie przerwy lub nadużywać alkoholu. Plus wodzirej odpowiedzialny za przebieg imprezy i wymyślne zabawy. Plus fotograf dokumentujący przygotowania i sam ślub, także podczas specjalnej sesji, ewentualnie także kamerzysta, ale z niego Beata postanowiła zrezygnować w ramach oszczędności. Plus kierowca ze ślubnym samochodem. Uwaga robocza: każdego z funkcyjnych trzeba liczyć także jako talerzyk, co dodatkowo kosztuje.
Do tego dochodzą stroje małżonków: Beata wymarzoną „księżniczkową" suknię kupiła, bo taka wychodzi taniej niż szyta na miarę, choć i tak musi ją teraz przerobić u krawcowej, żeby pasowała do figury w rozmiarze 34; jej przyszły mąż wystąpi w garniturze. Młodzi wybrali kurs przedmałżeński w jeden weekend, żeby było szybciej, ale za to odpłatnie. Czasem nowożeńcy decydują się na kurs tańca, by opanować choćby pierwsze kroki na parkiecie. Można również skorzystać z weddingtrainera ogłaszającego się w fachowej prasie – chodzi o dbałość o ciało i intensywne odchudzanie, co akurat chudzinie Beacie w ogóle nie grozi. Wedle znawców istnieje ponad 15 tysięcy (sic!) wzorów obrączek, więc jest w czym wybierać. Dalej idą zaproszenia: wzór, kolor, czcionka, tekst, wierszyki, no i jeszcze bileciki, winietki, etykietki na alkohol. Wszystko to może przyprawić o ból głowy i u Ani było powodem lekkich sprzeczek, bo każdy z rodziny chciał mieć coś do powiedzenia. W sumie za całość wychodzi około 50 tysięcy złotych, czyli pół kawalerki w P.
Ona tańczy dla niego
Koleżanka Beaty zamówiła termin wymarzonej sali weselej, nie mając nawet chłopaka, bo tam trzeba zgłaszać akces co najmniej z czteroletnim wyprzedzeniem. A jeśli wielka miłość się nie trafi? Nic wielkiego, wesela nie będzie, a termin się sprzeda, co jest dzisiaj nagminną praktyką. Istnieją nawet specjalne portale, które ułatwiają taki handel. Zarobku nikt raczej nie szuka, choć zdarzają się wyjątki, bo głównie to wypadki losowe: nastąpiło zmęczenie materiału i młodzi po prostu biją się o zwrot zadatków. Jest w czym wybierać: 21 czerwca w Chwaszczynie k.Gdańska (stylowa sala, także na poprawiny); 26 lipca w Starej Garbarni we Wrocławiu (sala do 100 osób, limuzyna z kierowcą gratis); 30 sierpnia w Dworze u Pana Tadeusza w Błędowie (sala klimatyzowana do 400 osób, apartament dla nowożeńców w cenie). Koszt: od kilkuset do 3–4 tysięcy złotych.
Beata jest już zmęczona, a najgorsze przed nią. Trzeba się zdecydować na weselne atrakcje, a tutaj też jest w czym wybierać: dymy, lasery, bajery. Połykacze ognia, barmani z płonącymi butelkami, sztukmistrz z iluzją, nawet pokaz tańca w wykonaniu uczestników popularnego telewizyjnego show, ewentualnie kubański duet taneczny. Muzyka? Może być występ kapeli góralskiej (do tego oczywiście takowa biesiada), zespół dziecięcy, soliści ze skrzypcami, saksofonem lub gitarą, ale możliwy jest także kwartet, orkiestra lub cały chór. Na porządku dziennym są jednak wszelkiej maści zespoły muzyczne grające, co dusza zażyczy i nowożeńcy zapragną. Repertuar można ustalać zawczasu i w nieskończoność, choć praktyka uczy, że na życzenie towarzystwa, już nieco podpitego i z poluzowanymi krawatami, zwykle kończy się na przebojach w stylu „Ona tańczy dla mnie" i dlatego Beata woli didżeja.