Ślub, jakiego świat nie widział

Zabawa w bronowickiej chacie dzisiaj nie miałaby sensu, bo miasto i wieś świętują inaczej. Weselne zwyczaje łączy jedno: sztafaż stał się ważniejszy niż sedno.

Publikacja: 21.03.2014 23:52

Ubaw w półprzysiadzie, czyli Polska w pląsach

Ubaw w półprzysiadzie, czyli Polska w pląsach

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Beata, ładna dziewczyna ze średniego miasta P., wychodzi za chłopaka poznanego w Warszawie na medycynie. Studia już skończone, lecz miłość trwa i ma się dobrze, więc w maju państwo bardzo młodzi biorą ślub. Porządek jest taki: najpierw zamówili salę weselną (padło na hotel pod P.), potem rezerwowali termin w kościele i osoby do obsługi: wodzireja, muzyków, fotografa. Na koniec zostały już tylko takie drobiazgi, jak weselne zabawy czy dobór kwiatów. Uroczystość odbywa się w miesiącu bez r w nazwie, więc wielkiego zamieszania nie było i wystarczyły rezerwacje dokonane półtora roku temu. Jednak dobra nowina ogłaszana jest ledwie z kwartalnym wyprzedzeniem. I dobrze, bo w międzyczasie ślub zdążył zawisnąć na włosku – ostatnia prosta często prowadzi po wybojach – ale szczęśliwie kryzys przedmałżeński został zażegnany. Beata się śmieje, że właśnie zaczyna rozwożenie zaproszeń, więc teraz weekendy i wieczory będzie miała zajęte, co stanowi przyjemność wątpliwą, jednak wartą poświęcenia się. Zaproszeń do rozwiezienia jest ponad sto.

Dla koleżanek ze studiów pochodzących z prowincji to niewielka impreza: one zapraszają po 300 osób, czyli całe wsie i spore rodziny. Ale w miastach gości dobiera się starannie, zamiast zapraszać, jak leci. Rodziców rozpiera duma, że wypuszczają dzieci w świat i oni też chcą decydować o gościach, choć nie są przecież bohaterami uroczystości. Lecz przy tej okazji trzeba pokazać wszem i wobec, że ich stać – stąd typowo polskie „zastaw się, a postaw się". Do P. przyjadą więc krewni i znajomi, a nawet my, mimo że pokrewieństwo dalekie, stosunki luźne, kontakty żadne, choć oczywiście znamy i lubimy Beatę, więc życzymy jak najlepiej na nowej drodze życia, która okaże się dużo bardziej kręta niż przygotowania do wkroczenia na nią. Ciekawe, że przy okazji rodzice często podkreślają ogromne koszty, na które trzeba było zbierać od dłuższego czasu, więc „w tym roku wakacji nie będzie", co zaproszonych stawia pod ścianą, bo, chcąc nie chcąc, trzeba przygotować stosowną kopertę.

Talerzyki

Podsumujmy. Na weselnych gości nie mówi się goście, lecz „talerzyki", które to pojęcie staje się podstawą rozliczeń. Ile za talerzyk? Ceny zaczynają się od 200 złotych: w tym zawiera się jedzenie i przede wszystkim picie (pół litra alkoholu na głowę), ale też wynajem sali, obsługa kelnerów. Do tego trzeba doliczyć nocleg dla przyjezdnych spoza P. Plus didżej, który jest trochę tańszy niż zespół i gra muzykę w oryginalnej wersji (niezbędna jest licencja do jej odtwarzania!), no i czynnik ludzki nie zawiedzie: zespołom zdarza się robić długie przerwy lub nadużywać alkoholu. Plus wodzirej odpowiedzialny za przebieg imprezy i wymyślne zabawy. Plus fotograf dokumentujący przygotowania i sam ślub, także podczas specjalnej sesji, ewentualnie także kamerzysta, ale z niego Beata postanowiła zrezygnować w ramach oszczędności. Plus kierowca ze ślubnym samochodem. Uwaga robocza: każdego z funkcyjnych trzeba liczyć także jako talerzyk, co dodatkowo kosztuje.

Do tego dochodzą stroje małżonków: Beata wymarzoną „księżniczkową" suknię kupiła, bo taka wychodzi taniej niż szyta na miarę, choć i tak musi ją teraz przerobić u krawcowej, żeby pasowała do figury w rozmiarze 34; jej przyszły mąż wystąpi w garniturze. Młodzi wybrali kurs przedmałżeński w jeden weekend, żeby było szybciej, ale za to odpłatnie. Czasem nowożeńcy decydują się na kurs tańca, by opanować choćby pierwsze kroki na parkiecie. Można również skorzystać z weddingtrainera ogłaszającego się w fachowej prasie – chodzi o dbałość o ciało i intensywne odchudzanie, co akurat chudzinie Beacie w ogóle nie grozi. Wedle znawców istnieje ponad 15 tysięcy (sic!) wzorów obrączek, więc jest w czym wybierać. Dalej idą zaproszenia: wzór, kolor, czcionka, tekst, wierszyki, no i jeszcze bileciki, winietki, etykietki na alkohol. Wszystko to może przyprawić o ból głowy i u Ani było powodem lekkich sprzeczek, bo każdy z rodziny chciał mieć coś do powiedzenia. W sumie za całość wychodzi około 50 tysięcy złotych, czyli pół kawalerki w P.

Ona tańczy dla niego

Koleżanka Beaty zamówiła termin wymarzonej sali weselej, nie mając nawet chłopaka, bo tam trzeba zgłaszać akces co najmniej z czteroletnim wyprzedzeniem. A jeśli wielka miłość się nie trafi? Nic wielkiego, wesela nie będzie, a termin się sprzeda, co jest dzisiaj nagminną praktyką. Istnieją nawet specjalne portale, które ułatwiają taki handel. Zarobku nikt raczej nie szuka, choć zdarzają się wyjątki, bo głównie to wypadki losowe: nastąpiło zmęczenie materiału i młodzi po prostu biją się o zwrot zadatków. Jest w czym wybierać: 21 czerwca w Chwaszczynie k.Gdańska (stylowa sala, także na poprawiny); 26 lipca w Starej Garbarni we Wrocławiu (sala do 100 osób, limuzyna z kierowcą gratis); 30 sierpnia w Dworze u Pana Tadeusza w Błędowie (sala klimatyzowana do 400 osób, apartament dla nowożeńców w cenie). Koszt: od kilkuset do 3–4 tysięcy złotych.

Beata jest już zmęczona, a najgorsze przed nią. Trzeba się zdecydować na weselne atrakcje, a tutaj też jest w czym wybierać: dymy, lasery, bajery. Połykacze ognia, barmani z płonącymi butelkami, sztukmistrz z iluzją, nawet pokaz tańca w wykonaniu uczestników popularnego telewizyjnego show, ewentualnie kubański duet taneczny. Muzyka? Może być występ kapeli góralskiej (do tego oczywiście takowa biesiada), zespół dziecięcy, soliści ze skrzypcami, saksofonem lub gitarą, ale możliwy jest także kwartet, orkiestra lub cały chór. Na porządku dziennym są jednak wszelkiej maści zespoły muzyczne grające, co dusza zażyczy i nowożeńcy zapragną. Repertuar można ustalać zawczasu i w nieskończoność, choć praktyka uczy, że na życzenie towarzystwa, już nieco podpitego i z poluzowanymi krawatami, zwykle kończy się na przebojach w stylu „Ona tańczy dla mnie" i dlatego Beata woli didżeja.

Krótko mówiąc: ma być na bogato. I niby te wszystkie atrakcje zbliżają nas do czasów sarmackich, gdy podczas wesel preferowano różne szaleństwa – zimą urządzano kuligi z pochodniami i fajerwerkami, latem zaś polowania, zawody strzeleckie i jeździeckie, występy cyrkowców. Ale wtedy nikt nie miał wątpliwości, że w ślubie chodzi o połączenie dwojga ludzi, o czym dzisiaj najwyraźniej się zapomina. Sztafaż przytłacza na tyle, że niewielu – poza księdzem na naukach przedmałżeńskich albo troskliwymi rodzicami – mówi młodym ludziom, o co w tym wszystkim chodzi. Ci zaś coraz częściej traktują ślub i wesele jak event do zorganizowania, w którym najważniejsze są właśnie atrakcje. Taki szpan przed rodziną, przyjaciółmi i kolegami z pracy. Podobnie jak prośba z zaproszenia, żeby zamiast pieniędzy, prezentów, czy kwiatów kupić zabawki dla domu dziecka lub karmę do schroniska dla psów – miły gest, ale bez znaczenia w porównaniu z kosmicznymi wydatkami na wesele.

Efekty są żałosne. Coraz mniej par po hucznych weselach jest w stanie dożyć do pierwszej rocznicy, bo młoda Polska rozwodzi się na potęgę. Według danych demografów nawet jedna trzecia małżeństw kończy się rozpadem (na wsi co siódme, w miastach co drugie). GUS mówi, że w ciągu dekady liczba rozwodów wzrosła o połowę, choć nie jest to jeszcze poziom Zachodu, gdzie rozpada się większość małżeństw. Przyczyny? Niezgodność charakterów i niedojrzałość emocjonalna, nieumiejętność podołania trudnościom, wreszcie zdrada. Ślub stanowi tylko kolejny krok na wspólnej drodze, rzadziej początek wspólnego życia i wielką świętość, jak w pokoleniu rodziców. Do tego dochodzi czynnik psychologiczny: wiele par po sformalizowaniu związku przestaje się starać, papierek daje poczucie własności drugiej osoby. A najgorsze, że dzisiaj rozwodu nikt nie potępia, panuje nań wręcz społeczne przyzwolenie. Młodzi wychodzą więc z założenia, że jak nie będą szczęśliwi, to każde pójdzie w swoją stronę, bo tak jest najłatwiej. Żyją powierzchownie, więc i ślub jest tylko na przymiarkę. Formułka „i nie opuszczę cię aż do śmierci" powinna chyba brzmieć „do rozwodu".

Dekolt czyni cuda

Firmy specjalizujące się w organizacji ślubów kuszą wyjazdami. Przecież w Barcelonie istnieją kameralne i piękne plaże, gdzie można zorganizować intymną ceremonię, a do tego kolację weselną w lokalnej restauracyjce z widokiem na morze. Taka atrakcja dotyczy wybrańców – najbliższej rodziny lub przyjaciół, za których płacą państwo młodzi. Ciekawe jednak, że co możliwe jest w Barcelonie, to niekoniecznie w Polsce. Wedle prawa kanonicznego ślub kościelny z definicji odbywa się w kościele – można się starać o dyspensę od biskupa, ale to incydentalne wypadki. Wymyślny obrządek cywilny – miłośnicy gór na Giewoncie, nurkowie pod wodami Śniardw czy choćby kibice na Stadionie Narodowym – także jest wbrew przepisom. Wedle urzędu stanu cywilnego może się tak zdarzyć tylko w „uzasadnionych wypadkach" – głównie chodzi o nieprzystosowanie urzędu do osób niepełnosprawnych. Urzędnicy niechętnie wychodzą poza swój gmach, bo zza biurka można zorganizować tuzin ślubów dziennie, a na zewnątrz raptem dwa, trzy.

Firmy zrzeszone w Polskim Stowarzyszeniu Konsultantów Ślubnych – jest ich 20, choć od samozwańczych pomocników weselnych aż się roi – walczą więc o taką zmianę ustawy, aby urzędnicy nie mogli odmówić ślubu w plenerze. Jesienią odbyły się pierwsze czytania projektu nowelizacji ustawy. Przedstawiciele PSKŚ byli wtedy obecni w Senacie i przekonywali, że wiele par z różnych powodów nie planuje ślubu wyznaniowego, ale też nie odpowiada im sztampowa forma i stąd właśnie pomysł na zmiany. Jednak – relacjonują w PSKŚ – w Senacie zasiadają ludzie w podeszłym już wieku, dla których ten problem jest oderwany od życia i rozmowy są trudne. Jednocześnie samo MSWiA pracuje nad reformą pracy urzędów, która może ułatwić zawieranie ślubów pod chmurką. Nowa ustawa ma wejść w życie w 2015 r., choć to się może przesunąć, bo jest uzależnione od postępów w cyfryzacji urzędów, na co się jednak rychło nie zanosi.

Jedną z takich konsultantek jest Zuza Kuczbajska z firmy Ślubna Pracownia (dziesięć oddziałów w całej Polsce). Prowadzi bloga, śledzi trendy. Sama ma ślub „dezaktywowany": rozwody są domeną większości osób z branży, bo często szewc bez butów chodzi. Zasada brzmi: co teraz modne za granicą, do nas przyjdzie za dwa, trzy lata. Dzisiaj w cenie są tam granat i koral, ale w Polsce akurat te kolory mogą się nie przyjąć, bo intensywne barwy stosujemy niechętnie, wolimy pastele. W ogóle jesteśmy stonowani, więc śluby z przytupem – zdarzyło się wesele w lesie, gdy stoły ustawiono wśród paproci; była także kameralna impreza na motorówce pływającej po Zatoce Gdańskiej – często organizują pary z zagranicznym partnerem. Kuczbajska się śmieje, że ludzie często przychodzą, mówiąc: „Chcemy wesela, jakiego świat nie widział", ale kończy się tradycyjnie, bo albo cena za wysoka, albo rodzice oponują, a to oni w znacznej części finansują przedsięwzięcie, więc koło się zamyka.

Trendy? Następuje odwrót od sal weselnych, popularne są dworki i pałace. Zyskuje miejski styl urban wykorzystujący postindustrialne miejsca, gdzie można pokusić się o wielkie formaty dekoracji: gigantyczne inicjały młodych czy cała ściana z papierowych wstążek. Ale rekordy bije styl vintage, co w przełożeniu na wesela oznacza, że organizowane są one w zmodernizowanych stodołach. Z ludowym weselem – rozumianym jako zabawa w remizie przystrojonej w balony, lampki choinkowe i gołąbki wycinane z papieru, gdzie stoły uginają się od waz z rosołem, półmisków ze schabowymi i skrzynek z wódką – nie ma to jednak wiele wspólnego. – Brak suto zastawionego stołu, bo to raczej garden party blisko natury. Stąd dekoracje zwiewne i delikatne, polne kwiaty na stołach. Nawiązanie do wsi jako miejsca bez konotacji społecznych – mówi Kuczbajska, z wykształcenia antropolog kultury. Czy zdarzyło jej się pracować na wsi? Nigdy! Ludzie mają tam za mało pieniędzy na usługi luksusowe, jakim niewątpliwie jest konsultant, zresztą wesele ich nie przerasta: jedna sala weselna, jeden zespół, jeden fotograf – wybór jest łatwy. A w mieście przyzwyczajeni jesteśmy do outsourcingu wszystkiego.

Zamiast pomocy konsultanta można przeczytać pismo o ślubnej tematyce, których na rynku wydawniczym jest sporo. Ciężko jednak przebić się przez gęstwinę reklam i lawinę słodkich słów, zwykle bez ładu i składu. Oto najnowszy „Nasz Ślub" pisze o modzie: na jednej stronie mówi, że efektowny dekolt czyni cuda (choć to akurat chyba nie dotyczy tylko ślubu), by na kolejnej doradzać, że teraz nosi się zabudowaną górę sukni z rękawami krótkimi lub długimi. Ponoć ceni się srebrzystość, choć wszystkie kreacje pokazane w numerze są białe. Proponowanych trendów jest zresztą tyle, że właściwie wszystko jest modne, ale – dodają spece – zawsze na czasie będzie klasyczna elegancja i kultowe suknie znane z kina czy królewskich dworów. To dotyczy tylko pań, bo – znamienne! – prezentowana moda w ogóle nie pokazuje mężczyzn! W piśmie przeczytamy za to o absolutnej nowości: można wydrukować zdjęcie małżonków z inicjałami na drażetkach M&M's. Właściwie po co? Tego reklama nie wyjaśnia.

Kryształek cukru, ?okruszek chleba

Zwyczaje nie zależą od regionu (choć na Śląsku wciąż śluby są wczesnym popołudniem, a w środkowej Polsce później, aby wesele odbyło się po zmierzchu), raczej od środowiska. Plecenie wianka przez pannę młodą, na dodatek z ruty z przydomowego ogródka, to już przeszłość, bo trudno o przydomowy ogródek w bloku z wielkiej płyty. Wianek miał symbolizować dziewictwo i czystość dziewczyny, o co w tych czasach jest jeszcze trudniej, więc tak narodził się ślubny bukiet. Zwyczaj pytania rodziców o zgodę na ożenek też zanikł. W użyciu jest jednak powitanie młodych na weselu chlebem (aby nigdy go nie zabrakło) i solą (aby młodzi zaznali smaku życia). Ostało się również tłuczenie kieliszków na szczęście, choć zapomnieniu uległ sens tego procederu – państwo młodzi byli częstowani wodą i wódką, a przesąd mówił, że kto wypije wódkę, ten będzie miał decydujący głos w związku. Martwy jest zaś zwyczaj wykupywania się wódką w drodze z kościoła do sali weselnej. Kuczbajska opowiada, że już nawet na Podkarpaciu nie stawia się takich bram i gdyby jej firma nie wybudowała własnych, dobrej zabawy by nie było.

Niegdyś oczepiny oznaczały ścięcie warkocza panny młodej w osobnej izbie i nałożenie czepca. Dzisiaj pozbywa się ona welonu, pan młody muchy lub krawata, które rzucają za siebie. Kto złapie, ten niebawem pójdzie w ślady małżonków. W ten sposób zmieniono stary zwyczaj. A towarzyszące mu zabawy wyraźnie różnią miasto i wieś. W dużych aglomeracjach nie ma zabaw o seksualnym charakterze, przaśność jest passé i musi być elegancko. Za to na prowincji, gdzie wesele podlane jest wódką, wciąż hulaj dusza. Pijani goście podszczypują druhny i kelnerki, po północy na parkiecie wszystkim plączą się nogi. Popularny jest konkurs na przyniesienie kieliszka, banana, widelca, dziewicy, wdowy i kelnerki – kto pierwszy, ten lepszy. Królują sprośne przyśpiewki: „Siedziała na sośnie, płakała żałośnie, pytała: tatusiu, kiedy mi obrośnie? / Obrośnie ci córuś, jak na diable skóra, wewnątrz będą włoski, a po środku dziura". Jest nawet stosowny przebój disco polo: „Weselny klimat, tak się zaczyna, jest biały welon, a w nim dziewczyna. Strumienie wódki i trochę wina, zarżnięta świnia i ten tłusty bit!". To również na wsi panna młoda bywa „porywana" i wywożona w las, skąd pan młody musi ją wykupić wygłupami, śpiewaniem, ale przede wszystkim wódką.

Wszystkiego nie sposób zapamiętać: aż do ślubu pan młody nie powinien oglądać sukni przyszłej żony, nie należy też przymierzać obrączek, bo to wszystko źle wróży. Zgodnie z wykładnią panna młoda powinna być jak choinka: coś niebieskiego, bo sugeruje wierność; coś białego, bo symbolizuje czystość; coś pożyczonego, bo zapewnia przychylność rodziny; coś nowego, bo oznacza dostatek; coś starego, bo w kryzysie czasem trzeba będzie prosić o pomoc rodziców; i wreszcie nic różowego, bo może przynieść nieszczęście. Zakryte buty, a w nich schowany grosik na szczęście, w szwie sukni kryształek cukru i okruszek chleba, na szyi żadnych pereł. Jeżeli żona potknie się na progu sali weselnej, ściągnie nieszczęście, więc to mąż powinien przenieść ją przez próg. To państwo młodzi pierwsi wychodzą na parkiet i jeśli w tańcu się potkną – w życiu może być podobnie. A jeszcze rok po ślubie należy spalić wiązankę (w Małopolsce dopiero po udanym porodzie). Ile z tego sam zaniedbałem, trudno powiedzieć, ale jakoś żyjemy z żoną już od ośmiu lat i mamy się dobrze.

Mówi Beata: – Kiedyś myślałam, że mój ślub nie musi być idealny i nie będzie to ważne, jaki nadruk ma być na etykietce od alkoholu. Ale jak przychodzi ta chwila, staram się, żeby wszystko było dopasowane, bo skoro tak może być, to dlaczego nie. Porwała mnie więc weselna gorączka i na weselny biznes wyłożyliśmy już niezłą sumę... A pewnie będzie jeszcze więcej, bo wielu spraw wciąż nie odkryliśmy: przed nami najważniejsze trzy miesiące. Wiem, że i tak nie wszystko będzie perfekcyjnie, ale przecież nie o to chodzi... To wszystko jest przerostem formy nad treścią! Bo liczy się to, że decyduję się na wspólne życie z mężczyzną aż do śmierci i wszystkie przygotowania tylko zasłaniają tą najistotniejszą kwestię. Jednak nie odpuszczam, bo kto nie chce mieć pięknego wesela?

Beata, ładna dziewczyna ze średniego miasta P., wychodzi za chłopaka poznanego w Warszawie na medycynie. Studia już skończone, lecz miłość trwa i ma się dobrze, więc w maju państwo bardzo młodzi biorą ślub. Porządek jest taki: najpierw zamówili salę weselną (padło na hotel pod P.), potem rezerwowali termin w kościele i osoby do obsługi: wodzireja, muzyków, fotografa. Na koniec zostały już tylko takie drobiazgi, jak weselne zabawy czy dobór kwiatów. Uroczystość odbywa się w miesiącu bez r w nazwie, więc wielkiego zamieszania nie było i wystarczyły rezerwacje dokonane półtora roku temu. Jednak dobra nowina ogłaszana jest ledwie z kwartalnym wyprzedzeniem. I dobrze, bo w międzyczasie ślub zdążył zawisnąć na włosku – ostatnia prosta często prowadzi po wybojach – ale szczęśliwie kryzys przedmałżeński został zażegnany. Beata się śmieje, że właśnie zaczyna rozwożenie zaproszeń, więc teraz weekendy i wieczory będzie miała zajęte, co stanowi przyjemność wątpliwą, jednak wartą poświęcenia się. Zaproszeń do rozwiezienia jest ponad sto.

Dla koleżanek ze studiów pochodzących z prowincji to niewielka impreza: one zapraszają po 300 osób, czyli całe wsie i spore rodziny. Ale w miastach gości dobiera się starannie, zamiast zapraszać, jak leci. Rodziców rozpiera duma, że wypuszczają dzieci w świat i oni też chcą decydować o gościach, choć nie są przecież bohaterami uroczystości. Lecz przy tej okazji trzeba pokazać wszem i wobec, że ich stać – stąd typowo polskie „zastaw się, a postaw się". Do P. przyjadą więc krewni i znajomi, a nawet my, mimo że pokrewieństwo dalekie, stosunki luźne, kontakty żadne, choć oczywiście znamy i lubimy Beatę, więc życzymy jak najlepiej na nowej drodze życia, która okaże się dużo bardziej kręta niż przygotowania do wkroczenia na nią. Ciekawe, że przy okazji rodzice często podkreślają ogromne koszty, na które trzeba było zbierać od dłuższego czasu, więc „w tym roku wakacji nie będzie", co zaproszonych stawia pod ścianą, bo, chcąc nie chcąc, trzeba przygotować stosowną kopertę.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą