Przeciwnie – najpierw Ukraina po różnych konsultacjach ogłosiła, że jeśli Rosjanie będą anektować Krym, to nie odda nawet strzału w obronie swojej suwerenności (a czy broniłaby Charkowa lub Doniecka?), a potem różni politycy porównywali Putina do Hitlera. Niezbyt jednak często porównywali go do Stalina czy Lenina – albo nie chcieli obrażać tych dwóch dostojnych ojców komunizmu, albo może nie wiedzieli, że w XX wieku Związek Sowiecki był największym i najdłużej działającym agresorem (na początku lat 70. Piotr Rawicz, były więzień obozów niemieckich i rosyjskich, czy też, jak kto woli, hitlerowskich i stalinowskich, odpowiadając na pytanie „Le Monde", jak wygląda porównanie obu tych obozów, odpowiedział, że największą różnicą jest to, że hitlerowskich już dawno nie ma, a sowieckie wciąż są).
Sankcje, które zapowiadał świat i które powoli wprowadza, są rozpaczliwie śmieszne. Jest to, jak dotąd, rozszerzenie przyjętej niespełna rok temu tzw. listy Magnickiego. Są na niej osoby mające związek ze śmiercią prawnika Sergieja Magnickiego w moskiewskim więzieniu w 2009 roku. Nie mają one prawa wjazdu na teren USA i korzystania z zachodnich systemów bankowych (tak jakby nie mogły przenieść swoich miliardów gdzie indziej, o ile w ogóle trzymają je pod swoim nazwiskiem w cywilizowanych krajach). Do 18 osób obecnych już na tej liście, ukaranych za śmierć jednego niewinnego człowieka, dodano jeszcze tuzin (ale bez Putina) za zagarnięcie 26 tysięcy kilometrów kwadratowych obcego państwa. Przy tym przeliczniku prawo podróżowania do USA za zagarnięcie Estonii straciłoby kolejnych 32 obywateli Federacji Rosyjskiej, ale nie jest to stały przelicznik, bo za Osetię Południową nikt nie został ukarany, choć należało się to – proporcjonalnie – co najmniej trzem Rosjanom.
Apatia państw Unii Europejskiej, jej liderów, mediów oraz, niestety, części opinii publicznej pokazała, jak niebezpieczne jest przekonanie, iż Unia zdolna jest do prowadzenia polityki zagranicznej. Posłużyło ono jako alibi do tego, aby nie podejmować żadnych kroków w obronie terytorialnej integralności Ukrainy. Władze państw Unii zachowują się jak wojewoda, po którym nikt nie spodziewa podejmowania kroków w sprawach polityki zagranicznej Polski, bo to prerogatywa władz państwowych. Wygłaszają banały, przerzucając ciężar decyzji na Brukselę, która jest do jej podjęcia oczywiście niezdolna. Odpowiedzią na taką sytuację nie powinno być jednak wzmocnienie Brukseli, ale na odwrót – oddanie prawa decydowania o polityce zagranicznej poszczególnym państwom i pozbawienie przy tym ich liderów wygodnego alibi, pozwalającego tłumaczyć się im przed sobą, że ich impotencja jest cnotą.
Oczywiście Ukraina przegrałaby wojnę z Rosją, ale obrona własnego terytorium przez państwo należące do ONZ i znajdujące się w centrum uwagi świata nie musiałaby się skończyć wojną. Może strzelaniną. Może zabitymi i rannymi („Ofiary muszą być" – mówił Jerzy Giedroyc). Oddając Krym po kilku tygodniach kremlowskiej kampanii propagandowej, Kijów zachęcił Moskwę do aneksji kolejnych części ukraińskiego terytorium, a świat milcząco uznał, że Rosja, bogata ropą, gazem i złotem, może pod byle pretekstem zabierać tereny, które uważa za należące do niej historycznie, językowo czy politycznie.
Rosja nie uważa Ukrainy, Białorusi czy Mołdawii za prawdziwe państwa, lecz jedynie za terytoria odebrane jej chwilowo za sprawą złej koniunktury. Jest przekonana, że ma prawo do kontrolowania Litwy, Łotwy i Estonii, bo przecież raz je już podbiła i zasiedliła, tak jak Krym, swoimi emerytowanymi oficerami KGB, GRU czy NKWD.