Czyściec wizjonera

15 lat temu patologiczny system strącił Romana Kluskę ?ze szczytów biznesu. Kiedyś król polskiego IT, ?dziś outsider z wyboru, hodowca owiec i serowar, ?nie uznaje półśrodków: – Skoro mogłem robić najlepsze komputery na świecie, dlaczego miałbym nie robić najlepszych serów?

Publikacja: 18.04.2014 23:52

Czyściec wizjonera

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik PG Piotr Guzik

Malownicza trasa z Nowego Sącza do „serowej doliny" prowadzi obok podbeskidzkich kościółków i łemkowskich cerkiewek, mijamy jednak również kolejne budynki koncernu Optimus SA, który Roman Kluska tworzył od zera, by go nagle stracić. W końcu trafiamy do  podkrynickiej wsi  założonej jeszcze przez Kazimierza Wielkiego, a w wieku XVII należącej do wielkiego poety Wacława Potockiego. Tego samego, który  strofy: „Sieją uprawne role, sady, ludzie szczepią/ (...) ptacy gniazda lepią/ Trawa roście po górach, łąki ślicznie kwitną/ Kędy barwą purpurę przetyka błękitną", umieścił w „Nowym zaciągu pod chorągiew starą tryumfującego Jezusa, Syna Bożego, nad światem, śmiercią i piekłem...".

Dom Kluski obszerny, częścią przytulony do stromego zbocza. Brama wjazdowa na podczerwień, ale klimat tradycji – sporo naturalnego drewna, kamienia. Solidność raczej niż pieczęć dużych pieniędzy.

– Zna się pan trochę na serach? – od razu pyta Roman Kluska. I uśmiecha się szeroko na odpowiedź. – Nie bardzo? To znaczy, że wie pan o nich dokładnie tyle, ile ja 15 lat temu, gdy kupowałem pierwsze owce.

Zaklinacz nuty i smaku

Siedzimy przy stole w przestronnym, ale bezpretensjonalnie urządzonym salonie, w którym tylko wygaszony wielki ekran LCD dowodzi drugiej, high-tech, twarzy Kluski. – Gdybym wiedział, w co się pakuję, to na 99 procent bym się do serów nie brał – mówi nagle gospodarz.

Chyba przekornie, bo pewnie sam w to nie wierzy. Dowodem bundz – albo, jak wolą górale, bunc – który pojawia się na stole. Skupiona dotąd twarz Kluski jaśnieje. A pierwszy kęs jakby przenosił go w inny wymiar. – Myślę, że jest niewiele miejsc na świecie, w których można skosztować czegoś takiego – mówi, mrużąc oczy.

Bunc to rodzaj twarogu z mleka owczego – zlane do tak zwanej puciery mleko „klaguje" się, ścinając zawarte w białko zawarte w mleku. Podgrzewa się je przy tym do temperatury 32–35 stopni Celsjusza, odcedza na płótnie i zjada od razu. Ten z wczorajszego wieczoru jemy bez dodatków, by wychwycić jego pierwotną nutę. Pierwsze wrażenie: neutralna delikatność, świeżomleczna warstwa na podniebieniu i mgiełka  słodyczy. – Bunc to baza, początek każdego sera na całym świecie – wskazuje Kluska. – I w tym początku drzemie smak serów, które potem dojrzeją.

Kilkudniowy ma już kolor écru i lekko zwartą skórkę. Kluska nacina ją lekko nożem, polewa oliwą. Do tego pachnący drożdżami własny chleb, z własnej pszenicy uprawianej na oborniku, nie chemii. I z mąki mielonej w tradycyjnych kamiennych żarnach, które Kluska kupił w Austrii, dla wygody wyposażając je jedynie w napęd elektryczny. – Od 15 lat bunc, chleb i oliwa to mój podstawowy codzienny posiłek – podkreśla.

I znów delikatna mleczna warstwa, choć już z nutą dojrzalszą, bardziej śmietanową. I niezmienną mgiełką słodyczy. Ta nie znika, nawet gdy bunc jemy z pesto czy z pomidorami. Nie inaczej przy serze trzytygodniowym. Już twardym, z rodzącym się charakterystycznym, wyrazistym  zapachem. Ale kiedy na gościnnym stole Romana Kluski ląduje ser dziewięciomiesięczny, jego zapach jeszcze dobitniej dowodzi „nuty Kluski" (choć to jeszcze, ze względu na wiek, nie najwyższy sort), a pod zębami coś bardzo przyjemnie strzela. – To kryształki aminokwasów – podpowiada gospodarz.

I znika na chwilę, żeby ze słabo ukrywaną dumą pokazać opakowanie, jakiego – jego zdaniem – nie ma na świecie żaden ser: zgrabna metalowa puszka z wizerunkiem serowara i... specjalnymi dziurkami w denku. Kluska tłumaczy: – Gomułkę sera otacza najpierw półprzepuszczalna folia, która przepuszcza gazy – a więc pozwala serowi oddychać, ale nie przepuszcza pary wodnej, aby ser nie wysychał. A to, wraz z dziurkami w puszce, pozwala na dojrzewanie sera do końca świata.

Sery, te pełnowartościowe, dojrzałe, według ekspertów, na których powołuje się serowar z Łosi, należą ponoć do najlepszych na świecie. – Ekspert z Australii ocenił, że w świecie osiągnęłyby one cenę nawet 150 dolarów za kilogram – śmieje się Kluska. I dodaje: – Skoro mogłem robić najlepsze komputery na świecie, dlaczego miałbym nie robić najlepszych serów?

12 dolarów kapitału

Konsumpcja sprzyja konwersacji, jednak na dźwięk słowa Optimus Kluska wyciera oliwę chlebem i z namysłem odkłada sztućce. Mówi, że wykorzystał po prostu szansę, jaka pojawiła się na krótko w historii polskiego systemu gospodarczego. I dodaje, że wtedy praca była wartością, a biznes nie zależał od urzędników i relacji z władzą. – W latach 90. polska gospodarka funkcjonowała na podstawie tzw. ustawy Wilczka (Mieczysław, minister przemysłu u schyłku PRL, który rozpoczął zmiany legislacyjne mające na celu wprowadzenie gospodarki rynkowej) – tłumaczy. – I wtedy jedynym czynnikiem sukcesu była akceptacja produktu przez klienta, bo wszelkie zakazy, nakazy, pozwolenia nie istniały. I do połowy lat 90. mieliśmy, moim zdaniem, podręcznikowy wolny rynek, przynajmniej w mojej branży. A to oznaczało, że sukces był wynikiem jedynie ciężkiej pracy, inwencji, jakości i ceny.

Kluska podkreśla, że on tak właśnie zaczynał – od zera. – Moja droga nie była drogą ludzi, którzy przejęli kawałek państwowego majątku czy odziedziczyli coś, czy byli resortowymi dziećmi.

Optimusa założył w 1988 r. za 12 zadeklarowanych dolarów, których de facto nawet nie miał. Z domu rodzinnego nie wyniósł kapitału, bo się Kluskom nie przelewało – kiedyś w wywiadach sam przyznawał, że od biedy ratowały ich dochody z plantacji malin. Ale był wybitnym studentem eksperymentalnego kierunku cybernetyka i informatyka na krakowskiej Akademii Ekonomicznej. I miał otwartą głowę. Sam twierdzi, że już w swojej pracy magisterskiej w 1978 r. przewidział upadek komunizmu. – Zrobiłem program komputerowy, który był matematycznym modelem gospodarki narodowej – mówił w jednym z wywiadów. – Wprowadzając do programu dane, można było zobaczyć, jak będzie wyglądać w przyszłości socjalistyczna gospodarka.

Działalność na własną rękę zaczął od chałupniczego składania komputerów i sprzedaży programów użytkowych dla małych firm. Dziesięć lat później prowadził 30 przedsiębiorstw grupy Optimus, z czego trzy były liderami w swoich branżach: Optimus w komputerach, Onet w internecie, Optimus IC w kasach fiskalnych. – Jaka to była wtedy pasja tworzenia! – uśmiecha się do wspomnień Kluska. – Kupiliśmy licencję od Japończyków na produkcję kas fiskalnych, a potem udoskonalone przez nas sprzedawaliśmy w Japonii. Bardzo szybko weszliśmy na giełdę, to nas Bill Gates, szef Microsoftu, podejmował obiadem, w końcu padła propozycja stworzenia technologicznego joint venture z Lockheed Martin – to była taka kropka nad „i".

Miarą sukcesu Kluski z „pierwszego życia" jest właśnie ten ostatni przykład. Lockheed Martin, jeden z wielkiej piątki amerykańskiego przemysłu obronnego i zarazem gigant na światowym rynku elektroniki i IT, właśnie Optimusowi Kluski miał przekazać nieznane w Europie technologie do wspólnego zawojowania rynku na kontynencie. Ten sam Lockheed Martin, którego systemy bronią Izraela, który na potrzeby wojny w Wietnamie wymyślił technikę 3D i który miał znaczący udział przy budowie m.in. pocisku balistycznego Trident czy bezzałogowych sond kosmicznych Viking.

Spółka amerykańsko-polska w przededniu wejścia Polski do NATO liczyła na kontrakty wojskowe i komputeryzację licznych instytucji państwowych. W jej władzach pojawili się byli oficerowie UOP. Rosło zainteresowanie Kluską i jego firmą wśród agentów byłej SB i funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych.

Kluska tego wprost nie mówi, ale wszystko wskazuje na to, że właśnie wtedy Opatrzność ostatecznie wyznaczyła mu inną drogę i zaproponowała drugie, inne życie.

Pasterz high-tech

Jadł pan kiedyś ser z nutą słodyczy? – pyta z nieukrywaną dumą Kluska. – Sądzę, że nie. Bo ten smak wymaga spełnienia tak wielu warunków, że w praktyce na świecie niemal się go nie osiąga.

Dlaczego? Któregoś dnia, kiedy już przestudiował dostępną literaturę fachową, kiedy już w Polsce i za granicą wypytał znawców tematu, doszedł do wniosku, że jeśli chce mieć doskonały ser, to musi mieć doskonałe mleko. – A to oznaczało, że muszę mieć doskonałe owce, doskonałą paszę i doskonałą technologię produkcji. Wszystko własne i pod pełną kontrolą – dodaje.

Bo ze zwykłymi serami – jak wskazuje Kluska – jest tak, że są one produkowane na bazie mleka od wielu dostawców, a potem standaryzowane (odciągnięty tłuszcz jest dodawany w tej samej proporcji do każdej partii mleka), często pasteryzowane.

– To się bardziej opłaca, ale skutki są takie, że mleko, zanim stanie się serem, jest psute wielokrotnie – tłumaczy. – Nie ma szans na sery najwyższej jakości, takie jak moje. Bo jeden rolnik użyje zapleśnionej paszy, drugi nie umyje zwierzętom wymion, trzeci miał obitą kadź, czwarty doił chorą sztukę, bo przecież nie wyleje mleka, piąty chce mieć spokój z koceniem się  owiec w różnym czasie, więc użył hormonów, i tak dalej, i tak dalej.

U Kluski mleko jest nietknięte, dzięki czemu późniejszy ser nosi cechy dokładnie takie, jakie mleku dała natura. O pasteryzacji rzecz jasna też nie ma mowy (Kluska mówi, że zabija złe, ale i dobre bakterie). Reżimu przy produkcji serów mogliby mu pozazdrościć inżynierowie z elektrowni atomowych. – Czy jakiś rolnik wyrzuciłby na kompost skoszoną trawę na paszę tylko dlatego, że trochę podmokła? My wyrzucamy, bo pleśnie i grzyby są dla jakości i smaku mleka zabójcze.

U Kluski zielone koszone jest tylko w określonym czasie – w fazie pąka kwiatowego, tuż przed kwitnieniem, lub w sierpniu, ze względu na niską zawartość wody i pachnące zioła. Wymiona owiec są dezynfekowane przed dojeniem, a supernowoczesna dojarnia sprowadzona z Izraela, która doi 36 owiec naraz, bada pierwsze krople dojonego mleka, sprawdzając, czy owca jest zdrowa – chorych zwierząt się u Kluski nie doi, są separowane od stada. Kluska: – Takie zwierzę musi sobie samo poradzić: nie ma mowy o antybiotykach, które psują mleko.

Równie trudno o konkurencję w przypadku laboratorium analitycznego czy nowoczesnych ciągów technologicznych w mleczarni. Dopiero trzeci z kolei wykonawca (z Niemiec) był w stanie sprostać wymaganiom właściciela. Obiekty ogrzewa nowoczesna kotłownia automatyczna. Nawet studnię Kluska kazał kopać w skale na 100 m w głąb, bo – jak mówi – nie wyobrażał sobie wody, która nie byłaby najwyższej jakości.

– Wiele się w moim życiu zmieniło, ale jak się okazało, jedno nie: półśrodki wciąż dla mnie nie istnieją – uśmiecha się.

Pieniądze na łapówki

15 lat temu się nie uśmiechał, a cała Polska poznała jego inną, szokującą historię. Najpierw w 2000 r. ogłosił niespodziewanie, że wycofuje się z biznesu, a swoje aktywa sprzedaje za pół ceny BRE-Bankowi i Zbigniewowi Jakubasowi, niegdyś przedsiębiorcy polonijnemu, dziś jednemu z najbogatszych Polaków według „Wprost" (Optimus-net, czyli Onet, ostatecznie trafił w ręce ITI). Mówiąc o swoich motywach, wspominał o korupcji i atmosferze zastraszenia, „niepozwalającej na prowadzenie uczciwych interesów".

Szok był jeszcze większy, gdy niespełna dwa lata później funkcjonariusze CBŚ wyprowadzili skutego kajdankami Kluskę z domu. Biznesmen trafił do aresztu pod zarzutem „wyłudzenia" ponad 8,5 mln zł VAT przy dostawach komputerów dla polskich szkół. Kaucja nawet dziś zaparłaby dech – 8 mln zł! A tuż po zatrzymaniu Kluski lokalna WKU upomniała się o dwie terenówki przedsiębiorcy w ramach „świadczeń rzeczowych". – Państwo zademonstrowało wobec mnie całą swoją siłę – mówił „Gazecie Wyborczej". – Czuję się, jakbym miał do czynienia ze zorganizowaną strukturą, która może dopaść i zniszczyć każdego.

W 2006 r. powstała biała księga, w której przyznano, iż „stanowisko przyjęte przez organy kontroli skarbowej" wobec Kluski „było błędne" oraz że „dostrzeżono niepokojące informacje, sugerujące polityczno-korupcyjne tło sprawy". Na jaw wyszły próby wyłudzenia dużych kwot od Kluski. Prasa pisała, że poszlaki prowadziły do byłych esbeków i funkcjonariuszy WSI.

W tym czasie Kluska figurował jeszcze na czołówkach gazet jako pierwszy aferzysta kraju. Dopiero półtora roku później NSA uznał, że nie złamał prawa i wbrew sądowo-medialnemu szumowi nie jest  przestępcą. W efekcie Klusce, któremu na poczet kar zajęto majątek wartości 30 mln zł, państwo wypłaciło odszkodowanie w wysokości... 5 tys zł. – Proszę zauważyć, że zajęli mi wszystko poza kontem bankowym – wskazuje dziś Kluska. – Najwyraźniej musiałem mieć dostęp do pieniędzy na łapówki.

Z okresu „aresztanckiego" najlepiej zapamiętał dwie rzeczy: brutalność strażnika więziennego, gdy groził mu, że tak go załatwi, „że rodzona matka go nie pozna". I ufność w Bogu. – Gdyby nie on, pewnie nie wyszedłbym z tej celi cały – mówił rok temu w wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej". – Albo bym zwariował, albo dostał zawału, albo wylewu krwi do mózgu.

W końcu wybrał życie outsidera. Wprawdzie w kampanii wsparł Jarosława Kaczyńskiego „pakietem Kluski", który miał wprowadzić ułatwienia dla przedsiębiorców, ale raczej z troski o stan polskiej gospodarki niż z przypływu politycznego temperamentu (dwa lata wcześniej odmówił Kazimierzowi Marcinkiewiczowi przyjęcia teki ministra gospodarki). Jeszcze bardziej zbliżył się do Kościoła, wspierał Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach (media informują o 15 mln zł, sam Kluska ucina pytania, używając eufemizmu: „dużo"), do dziś promuje książkę „Święta Faustyna i Boże Miłosierdzie" ks. Józefa Orchowskiego, którą wydał kiedyś we własnym wydawnictwie. Poza tym jeździ z wykładami po kraju i stara się tłumaczyć, dlaczego w Polsce tak słabo rośnie PKB i skąd tyle biedy. Powtarza wtedy jak mantrę, że biurokracja to marnowanie sił i środków na robienie wiatru zamiast na konkretną robotę i postęp. – Makroekonomiczną konsekwencją tego zjawiska jest ciągłe obniżanie efektywności i konkurencyjności polskich firm – podkreśla. – Bo jaki ruch im zostaje, gdy tyle środków się traci na biurokrację?

Tu Kluska przytacza fragment „Pamięci i tożsamości" Jana Pawła II: – To było mniej więcej tak: „Jeżeli będziecie tworzyli prawo bez opamiętania, gdzie urzędnik będzie chciał wejść w miejsce Pana Boga, to niedługo, pod piękną nazwą »demokracja« będziecie mieli kolejny system totalitarny".

Jednak od 15 lat największą miłością Kluski są jego owce i – jak lubi mówić, prawdopodobnie wcale nie przesadzając – jego „najlepsza mała mleczarnia w Europie, a może i w świecie".

Kraj bez owiec

Trzeba to jasno powiedzieć: Kluska swoje owce rozpieszcza. 150 ha uprawianych tu gruntów ornych i łąk ogrodził tak, żeby siatka szła głęboko w ziemi – jako bariera przed wilkami, które co roku zabijają kilka wiejskich psów i porywają wiele owiec u sąsiadów.

Teraz szykuje dla owiec „Ciechocinek". Innymi słowy – chce wydzielić część lasu na owczą rekreację. – Przegrzane latem zwierzę to też gorsze mleko – podkreśla.

Nie ma chyba też nigdzie w Polsce owczarni, w której zwierzęta miałyby tyle przestrzeni – owce się nie tłoczą. W stadzie jest ich dziś ok. 420 – maksimum, jakie Kluska bierze pod uwagę, to 500, bo albo jakość, albo ilość. – Większego nie będę mógł utrzymać w dotychczasowym reżimie jakościowym – tłumaczy.

A szkoda, bo serów – choć oferuje je w galerii handlowej w Krynicy i w delikatesach Piotr i Paweł – Kluska produkuje znacznie mniej, niż klienci chcieliby kupić. Rarytas, jakim są sery kilkuletnie, schodzi na pniu, mimo że jego cena dochodzi do 190 zł za kg.

Kluska tłumaczy, że hodowla owiec mlecznych jest bez porównania trudniejsza i droższa niż  krów. Powód? Zdrowo żywiona owca, jak u Kluski, daje średnio na dobę 0,8 l mleka ( w porywach potrafi dać 2 l), dobra krowa nawet 50 l. – Kluczem jest wysokobiałkowa pasza – mówi. – Cały świat hodowlany karmi owce soją. Ja też bym chciał, bo miałbym dwa razy więcej mleka, niestety, są to pasze genetycznie modyfikowane.

Tymczasem martwi się, że z powodu nieracjonalnych przepisów owce znikają z polskich hal (w tempie 10– 12 procent rocznie). – 30 lat temu w naszym kraju było 5 milionów owiec, a dwa lata temu już tylko nieco ponad 200 tysięcy – wylicza.

Kluska uzbroił się w cierpliwość i karmi swoje owce owsem. Stać go, żeby do interesu dopłacać (na początku dopłacał nawet 1,5 mln zł rocznie, ostatnio coraz mniej, bo skala produkcji rośnie), zresztą od początku nowej życiowej przygody mówił, że nie robi serów dla zysku. – Jeszcze niedawno, ze względu na idiotyczne przepisy, sery w ogóle robiłem hobbystycznie, bo nie wolno mi było ich sprzedawać. Dziś moim celem jest, by przestać do nich dokładać. A potem zobaczymy.

Zanim skosztujemy kolejnego sera, Kluska przytacza znamienną anegdotę. – Byłem w telewizji gościem w satyrycznym programie Tadeusza Drozdy „Herbatka u Tadka". Padło wtedy pytanie, co będę robił po Optimusie. Żartem odparłem, że będę hodował owce i robił sery. I proszę, jak żart obrócił się w rzeczywistość.

Dlaczego z milionami, które miał po sprzedaży spółki (jego majątek w chwili odejścia z Optimusa szacowano na 400 mln zł), nie został rentierem? – To było kuszące – przyznaje z uśmiechem. – Tym bardziej że byłem wówczas nie człowiekiem, lecz maszyną do pracy.

Kluska odkłada sztućce i rozkłada ręce: – Byłem tym wszystkim wymęczony, także fizycznie – mówi. – Zdrowie miałem wówczas na agrafce: nadwaga, wysoki cholesterol i wizja leków do końca życia... Traf chciał, że mój żart zainteresował całkiem serio prof. dr hab. Bożenę Patkowską-Sokołę z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu, która od lat prowadzi badania nad mlekiem. Te zaś wykazały jej, że owce np. nie chorują na raka.

Kluska przytacza za badaczką, że odpowiedzialne są za to nienasycone dieny kwasu tłuszczowego, a także L-karnityna, której w mleku i mięsie owczym jest najwięcej. – L-karnityna obniża zły cholesterol i podwyższa dobry. Coś o tym wiem, bo przestawiając się na ser owczy, schudłem 20 kg, a leków na cholesterol za namową pani profesor nigdy nie zacząłem brać. Teraz cholesterol mam jak u noworodka.

Kluska rzeczywiście schudł, nie ma powodu, by nie wierzyć, że powrócił do fizycznego zdrowia. On jeden jednak wie najlepiej, co się przy owcach zmieniło w nim najbardziej. Bo biznes to twarda gra, a Kluska miękki nie był. Rok temu „GW" przypomniała jego słowa z czasów, gdy „marka Optimus stawała się symbolem polskiej transformacji", a „dziennikarze pytali, czy powstanie polski Microsoft nad Dunajcem". Kluska się nie wypierał: – Zasady były proste. Grasz fair – ja także gram fair – mówił „Gazecie Krakowskiej" w 2004 r. – Ale kiedy grasz nie fair, jesteś eliminowany. Byłem bezwzględny. Sukces i zwycięstwo w biznesie są jak narkotyk. Osiągnięty sukces daje szansę na następny, większy. I tak bez końca.

Niedawno zaś w jednym z wywiadów przyznał otwarcie: – Ta krzywda, ta próba, na którą zostałem wystawiony, zmieniła mnie bardzo. Teraz lepiej widzę, jak świat jest przesiąknięty złem. Że nawet zaczyna się w niektórych przypadkach wmawiać, że zło jest dobre.

Z dnia na dzień idzie jeszcze dalej, jakby słyszał niedawne słowa papieża Franciszka: „Chrześcijanin nigdy nie powinien się zatrzymywać, ale zawsze ma iść naprzód z radością, nawet jeśli napotyka trudności. Zawsze też winien być jak owca i przezwyciężać w sobie pokusę stawania się wilkiem". Roman Kluska: – Tu, u siebie w gospodarstwie, wśród owiec, łąk, łatwiej mi było pozbierać uczucia. I dziś już mogę powiedzieć moim niegdysiejszym prześladowcom, że im wybaczam. Może nawet powinienem im podziękować, bo jestem dziś człowiekiem szczęśliwym. Owce i sery to od 15 lat całe moje życie.

Malownicza trasa z Nowego Sącza do „serowej doliny" prowadzi obok podbeskidzkich kościółków i łemkowskich cerkiewek, mijamy jednak również kolejne budynki koncernu Optimus SA, który Roman Kluska tworzył od zera, by go nagle stracić. W końcu trafiamy do  podkrynickiej wsi  założonej jeszcze przez Kazimierza Wielkiego, a w wieku XVII należącej do wielkiego poety Wacława Potockiego. Tego samego, który  strofy: „Sieją uprawne role, sady, ludzie szczepią/ (...) ptacy gniazda lepią/ Trawa roście po górach, łąki ślicznie kwitną/ Kędy barwą purpurę przetyka błękitną", umieścił w „Nowym zaciągu pod chorągiew starą tryumfującego Jezusa, Syna Bożego, nad światem, śmiercią i piekłem...".

Dom Kluski obszerny, częścią przytulony do stromego zbocza. Brama wjazdowa na podczerwień, ale klimat tradycji – sporo naturalnego drewna, kamienia. Solidność raczej niż pieczęć dużych pieniędzy.

– Zna się pan trochę na serach? – od razu pyta Roman Kluska. I uśmiecha się szeroko na odpowiedź. – Nie bardzo? To znaczy, że wie pan o nich dokładnie tyle, ile ja 15 lat temu, gdy kupowałem pierwsze owce.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Żadnych czułych gestów