Nie sądzę, by minister Radosław Sikorski rzeczywiście mówił, że jest możliwe stacjonowanie w Polsce oddziałów NATO, zwłaszcza w takich rozmiarach. Sądzę, że wie, iż stoi to w sprzeczności z porozumieniami zawartymi między NATO a Rosją – tak Frank-Walter Steinmeier, minister spraw zagranicznych Niemiec, skomentował deklarację szefa naszej dyplomacji o pożądanym umieszczeniu w Polsce na stałe dwóch brygad paktu północnoatlantyckiego.
Szef MSZ Niemiec ocenił propozycję Sikorskiego już po tym, gdy NATO w oficjalnym komunikacie poinformowało, że zrywa „wszelką współpracę wojskową i cywilną z Rosją w związku z aneksją Krymu". A jednak dla szefa niemieckiego MSZ ważniejsze były – i są – deklaracje NATO ze szczytu w Madrycie w 1997 roku, uwzględniające życzenia Rosji. Dyplomaci sojuszu mieli wtedy obiecać przedstawicielom Kremla, że na terytorium nowo przyjętych państw nie będą tworzone bazy wojskowe sił NATO. Czy to nie zastanawiające, że obietnice poczynione stosunkowo demokratycznej Rosji Borysa Jelcyna szef niemieckiej dyplomacji stawia dziś wyżej niż poczucie bezpieczeństwa Polski oraz państw bałtyckich?
A przecież równie dobrze Steinmeier mógł ogłosić, że agresja Rosji wobec Ukrainy unieważnia dawniejsze deklaracje mające wtedy uspokoić Moskwę. Słów swego ministra nie zanegowała kanclerz Angela Merkel. Podobnie było z inną deklaracją Steinmeiera, że nie wyobraża sobie wejścia Ukrainy do NATO. Znaczenie tej wypowiedzi próbowano wprawdzie osłabić, przedstawiając jako osobistą opinię polityka SPD, lecz prawdą jest też to, że żaden przedstawiciel chadecji, drugiego sojusznika w wielkiej koalicji sprawującej w Niemczech władzę, nie podjął się polemiki ze Steinmeierem.
Zrozumieć Rosjan
To, co się dzieje w Niemczech od początku marca, gdy zaczęła się rosyjska operacja aneksji Krymu, dowodzi wyraźnego rozdwojenia. Angela Merkel czy minister finansów Wolfgang Schäuble – oboje z CDU – w ostrych słowach krytykują politykę Putina. Już po pierwszej rozmowie z prezydentem Rosji, po rozpoczęciu kryzysu krymskiego, otoczenie pani kanclerz zadbało, aby do mediów przeciekła jej opinia, że Putin stracił kontakt z rzeczywistością. Jeszcze później Angela Merkel dwukrotnie w Bundestagu krytykowała politykę Rosji. Z kolei Schäuble trafnie porównał działania Kremla do taktyki Hitlera w czasie kryzysu sudeckiego w 1938 roku.
Ale te deklaracje nie przekładają się na zdecydowaną politykę niemieckiego rządu. Merkel może i uznaje Putina za człowieka oderwanego od realiów, ale już do propozycji Donalda Tuska, aby Unia kupowała gaz i ropę od Rosji jako jeden kontrahent i dopiero potem dzieliła te surowce między państwa członkowskie, podeszła bardzo wstrzemięźliwie. A koalicyjni partnerzy pani kanclerz z SPD nawet nie kryją, że robią, co mogą, aby sankcje wobec Rosji były jak najsłabsze. Ot, drobny przykład – Sigmar Gabriel, wicekanclerz i szef SPD, obcesowo przywołał do porządku chadecką minister obrony Ursulę von der Leyen, gdy zażądała ona, aby w sytuacji agresji na Krym zwiększyć obecność NATO na zewnętrznych granicach sojuszu.
To, co myśli wielu polityków SPD, otwarcie mówi były kanclerz Helmut Schmidt. „Działania Putina na Krymie są całkowicie zrozumiałe" – oznajmił w „Die Zeit". Uzgodnione przez Zachód sankcje – niezwykle słabe, dodajmy – nazwał on głupotą, która „uderzy w Zachód tak samo jak w Rosjan".
Co znamienne, Schmidt pozytywnie ocenił natomiast politykę kanclerz Merkel wobec Rosji. „Należy pochwalić panią kanclerz za ostrożność" – podkreślał. Inna była gwiazda SPD, popularny także w Polsce Günter Verheugen uderzył na alarm, głosząc, że w rządzie Ukrainy są faszyści. W tej koalicji Russlandversteher, czyli osób rozumiejących stanowisko Rosji, są zarówno tuzy przemysłu ogarnięte lękiem o swoje kontrakty, jak i postkomuniści z Die Linke.