Osiemnastego grudnia 1988 roku w podziemiach kościoła na Żytniej odbyło się pierwsze zebranie Komitetu Obywatelskiego. Wrażenie – niesamowite. Mróz, śnieg, nieogrzewane piwnice i wśród tych murów z czerwonej cegły intelektualna elita kraju, zakutana w swetry, kożuchy i fufajki. Nastrój poważny, ze świadomością wagi podejmowanych decyzji i ponoszonej za nie odpowiedzialności. Mam w pamięci to powszechne przekonanie, że przyszedł czas na rzeczywiste działania, i poczucie, że mamy siłę, aby podjąć to wyzwanie. Ani śladu obaw przed represjami.
Powołano komisje, w tym komisję samorządu terytorialnego. Zostałem wyznaczony na jej organizatora. Wygłosiłem swoje tezy. Ale problematyka samorządowa nie wzbudziła żadnego zainteresowania. Do mojej komisji spośród 120 obecnych zgłosiła się tylko jedna osoba – Andrzej Celiński. Jak mi powiedział, zapisał się przez przekorę, bo jak zabrałem głos, to większość obecnych poszła na kawę. A jego zainteresowało to, dlaczego nikt się tym nie interesuje. I chciał się dowiedzieć, co to jest ten samorząd. Zachęcający początek...
Zaczęliśmy pracę w składzie naszej trójki działającej od 1981 roku: z Adamem Kowalewskim i Michałem Kuleszą. Nie było łatwo znaleźć kogoś, kto byłby sprawą samorządu zainteresowany i miał coś do powiedzenia. Ale wkrótce nasze grono powiększyło się do 20 osób. Sekretarzami zostali Iwo Byczewski i Włodek Kocon – obaj z mojego zakładu w PAN. Dołączył Janusz Stępniak (późniejszy senator), przewodniczący Rady Narodowej w Fajsławicach, jednej z nielicznych zbuntowanych gmin, i Jan Kowalski, przywódca Solidarności Rolników Indywidualnych z Tarnobrzeskiego. Na początku stycznia mieliśmy już gotowe założenia przyszłego ustroju będące podsumowaniem wyników naszych blisko dziesięcioletnich prac. Opracowaliśmy też „Tezy negocjacyjne" określające, co chcemy osiągnąć przy Okrągłym Stole. Skompletowaliśmy zespół i czekaliśmy na przebieg wydarzeń.
W końcu stycznia pojechałem na tydzień do Rzymu na wykłady na Uniwersytecie La Sapienza. I tam doszła do mnie wiadomość, że władze i opozycja zgodziły się na rozpoczęcie negocjacji. Prasa podała również wykaz zespołów, jakie mają powstać. Czytam go i widzę, że nas w nim nie ma. Jestem wściekły, że znowu nas włączyli do Zespołu do spraw Wolności Stowarzyszeń.
W jednej ławce ?z plastykami
Był to powrót do koncepcji z jesieni. W październiku Geremek zaproponował mi udział w negocjacjach. Oczywiście zaproszenie to przyjąłem z entuzjazmem. Powstawała możliwość wprowadzenia sprawy samorządu do obiegu politycznego. Ale entuzjazm mój opadł, gdy dowiedziałem się, że mam uczestniczyć w zespole zajmującym się wolnością stowarzyszeń – obok dziennikarzy, plastyków, adwokatów, lekarzy i harcerzy. Usiłowałem protestować, dowodząc, że samorząd terytorialny i zawodowy to są dwie sprawy całkowicie różne. Ale byłem na pozycji przegranej.
Bronek nie bardzo rozumiał sens samorządu terytorialnego, chciał mnie do rozmów włączyć głównie dlatego, że wiedział, iż mam gotowy program i mogę wnieść konkretne żądania w stosunku do ówczesnych władz. Mogłem więc tylko odmówić albo zaakceptować warunki. Uznałem, że lepiej dostać coś niż nic. Odmowa oznaczałaby wyeliminowanie całej sprawy z obiegu politycznego. Więc protestując, przyjąłem zaproszenie z wielką nadzieją, że to tylko pierwszy krok. Tymczasem okazywało się coś innego.
Zaraz po powrocie do Warszawy dzwonię z pretensją do Geremka, że nic nie zrozumieli, że samorząd to władza publiczna, a nie stowarzyszenie, i że w ogóle nie chcą wykorzystywać uwag ekspertów. Mówię i mówię, bardzo podekscytowany, a z drugiej strony martwa cisza. Wreszcie słyszę: „Panie Jurku, samorządu terytorialnego w ogóle nie ma w pakiecie spraw, które mają być dyskutowane przy Okrągłym Stole; w tej komisji ma być dyskutowany samorząd, ale pracowniczy...". Załamałem ręce. No, więc znowu porażka, w tym przypadku równa klęsce. Jeśli odbudowa samorządu nie zostanie włączona do programu rozmów, to będzie oznaczało, że w najbliższych latach nie ma co na nią liczyć. Byłem przerażony. Ale nie poddałem się, choć zostały jedynie trzy dni na zmianę już uzgodnionej decyzji. Już nie pamiętam, do kogo telefonowałem. Ale wykonałem tych telefonów wiele. Doprowadziłem do tego, że kwestia ta zaistniała, ale jej rozstrzygnięcie miało nastąpić dopiero na spotkaniu z Wałęsą, u św. Brygidy w Gdańsku.