Gdyby Mazowiecki nie przekonał Cioska

Do chwili rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu kwestia samorządu terytorialnego była konikiem niewielkiego grona fascynatów i fachowców. Fragmenty autobiografii „Życie splecione z historią", która wkrótce ukaże się ?nakładem Ossolineum.

Publikacja: 25.04.2014 23:05

Posiedzenie Komitetu Obywatelskiego w podziemiach kościoła na Żytniej. Ściany bez tynków, ziąb i nad

Posiedzenie Komitetu Obywatelskiego w podziemiach kościoła na Żytniej. Ściany bez tynków, ziąb i nadzieja

Foto: Forum

Red

Osiemnastego grudnia 1988 roku w podziemiach kościoła na Żytniej odbyło się pierwsze zebranie Komitetu Obywatelskiego. Wrażenie – niesamowite. Mróz, śnieg, nieogrzewane piwnice i wśród tych murów z czerwonej cegły intelektualna elita kraju, zakutana w swetry, kożuchy i fufajki. Nastrój poważny, ze świadomością wagi podejmowanych decyzji i ponoszonej za nie odpowiedzialności. Mam w pamięci to powszechne przekonanie, że przyszedł czas na rzeczywiste działania, i poczucie, że mamy siłę, aby podjąć to wyzwanie. Ani śladu obaw przed represjami.

Powołano komisje, w tym komisję samorządu terytorialnego. Zostałem wyznaczony na jej organizatora. Wygłosiłem swoje tezy. Ale problematyka samorządowa nie wzbudziła żadnego zainteresowania. Do mojej komisji spośród 120 obecnych zgłosiła się tylko jedna osoba – Andrzej Celiński. Jak mi powiedział, zapisał się przez przekorę, bo jak zabrałem głos, to większość obecnych poszła na kawę. A jego zainteresowało to, dlaczego nikt się tym nie interesuje. I chciał się dowiedzieć, co to jest ten samorząd. Zachęcający początek...

Zaczęliśmy pracę w składzie naszej trójki działającej od 1981 roku: z Adamem Kowalewskim i Michałem Kuleszą. Nie było łatwo znaleźć kogoś, kto byłby sprawą samorządu zainteresowany i miał coś do powiedzenia. Ale wkrótce nasze grono powiększyło się do 20 osób. Sekretarzami zostali Iwo Byczewski i Włodek Kocon – obaj z mojego zakładu w PAN. Dołączył Janusz Stępniak (późniejszy senator), przewodniczący Rady Narodowej w Fajsławicach, jednej z nielicznych zbuntowanych gmin, i Jan Kowalski, przywódca Solidarności Rolników Indywidualnych z Tarnobrzeskiego. Na początku stycznia mieliśmy już gotowe założenia przyszłego ustroju będące podsumowaniem wyników naszych blisko dziesięcioletnich prac. Opracowaliśmy też „Tezy negocjacyjne" określające, co chcemy osiągnąć przy Okrągłym Stole. Skompletowaliśmy zespół i czekaliśmy na przebieg wydarzeń.

W końcu stycznia pojechałem na tydzień do Rzymu na wykłady na Uniwersytecie La Sapienza. I tam doszła do mnie wiadomość, że władze i opozycja zgodziły się na rozpoczęcie negocjacji. Prasa podała również wykaz zespołów, jakie mają powstać. Czytam go i widzę, że nas w nim nie ma. Jestem wściekły, że znowu nas włączyli do Zespołu do spraw Wolności Stowarzyszeń.

W jednej ławce ?z plastykami

Był to powrót do koncepcji z jesieni. W październiku Geremek zaproponował mi udział w negocjacjach. Oczywiście zaproszenie to przyjąłem z entuzjazmem. Powstawała możliwość wprowadzenia sprawy samorządu do obiegu politycznego. Ale entuzjazm mój opadł, gdy dowiedziałem się, że mam uczestniczyć w zespole zajmującym się wolnością stowarzyszeń – obok dziennikarzy, plastyków, adwokatów, lekarzy i harcerzy. Usiłowałem protestować, dowodząc, że samorząd terytorialny i zawodowy to są dwie sprawy całkowicie różne. Ale byłem na pozycji przegranej.

Bronek nie bardzo rozumiał sens samorządu terytorialnego, chciał mnie do rozmów włączyć głównie dlatego, że wiedział, iż mam gotowy program i mogę wnieść konkretne żądania w stosunku do ówczesnych władz. Mogłem więc tylko odmówić albo zaakceptować warunki. Uznałem, że lepiej dostać coś niż nic. Odmowa oznaczałaby wyeliminowanie całej sprawy z obiegu politycznego. Więc protestując, przyjąłem zaproszenie z wielką nadzieją, że to tylko pierwszy krok. Tymczasem okazywało się coś innego.

Zaraz po powrocie do Warszawy dzwonię z pretensją do Geremka, że nic nie zrozumieli, że samorząd to władza publiczna, a nie stowarzyszenie, i że w ogóle nie chcą wykorzystywać uwag ekspertów. Mówię i mówię, bardzo podekscytowany, a z drugiej strony martwa cisza. Wreszcie słyszę: „Panie Jurku, samorządu terytorialnego w ogóle nie ma w pakiecie spraw, które mają być dyskutowane przy Okrągłym Stole; w tej komisji ma być dyskutowany samorząd, ale pracowniczy...". Załamałem ręce. No, więc znowu porażka, w tym przypadku równa klęsce. Jeśli odbudowa samorządu nie zostanie włączona do programu rozmów, to będzie oznaczało, że w najbliższych latach nie ma co na nią liczyć. Byłem przerażony. Ale nie poddałem się, choć zostały jedynie trzy dni na zmianę już uzgodnionej decyzji. Już nie pamiętam, do kogo telefonowałem. Ale wykonałem tych telefonów wiele. Doprowadziłem do tego, że kwestia ta zaistniała, ale jej rozstrzygnięcie miało nastąpić dopiero na spotkaniu z Wałęsą, u św. Brygidy w Gdańsku.

Tu konieczna jest dygresja. Ówczesne podejście do przebudowy ustroju państwa było oparte przede wszystkim na koncepcjach Komitetu Obrony Robotników, tworzonych dekadę wcześniej. Według nich ustrój jest wystarczająco silny, aby oprzeć się wszelkim naciskom. Dlatego chciano dokonać zmian niejako obok istniejących struktur władzy. Postulowano samoorganizację społeczeństwa jako drogę przeciwstawiania się narzuconemu ustrojowi politycznemu. Miano nadzieję, że dzięki stopniowym i cząstkowym przeobrażeniom, spowodowanym zorganizowaną działalnością różnych grup obywatelskich, będą się tworzyć w niedemokratycznej rzeczywistości zalążki wolnego „społeczeństwa obywatelskiego".

Samorządność dotyczyła więc nie reorganizacji władzy publicznej, lecz umiejętności samoorganizacji społeczeństwa. Miała doprowadzić do uczynienia ze społeczeństwa wspólnoty opartej na bezpośrednich i autentycznych więzach, jednocześnie przeciwstawiającej się państwu i administracji partyjno-rządowej. Tak rozumiana samorządność mogła być alternatywą nie tylko dla systemu komunistycznego, lecz również dla demokracji parlamentarnej w jej tradycyjnym kształcie. Ludzie mieli się rządzić sami, ale poza strukturami państwa. Można się tu dopatrywać nawiązań do idei pracy u podstaw sprzed 150 lat jako drogi walki z zaborcą.

Dla „Solidarności" samorząd terytorialny miał być elementem Samorządnej Rzeczypospolitej, w której główną rolę przewidziano dla samorządu pracowniczego. W obu tych ujęciach państwo, jako organizacja opresyjna, stało niejako po drugiej stronie barykady, było przeciwnikiem, na którym należało wymusić ustępstwa, nie stanowiło natomiast obiektu zainteresowań reformatorskich. Zaowocowało to brakiem jakichkolwiek poważnych studiów nad reformą państwa. W rezultacie ten kierunek myślenia, wbrew zamierzeniom swoich twórców, odegrał w procesie transformacji rolę hamującą, a nie wspierającą, bo opozycja demokratyczna nie miała koncepcji reorganizacji państwa. I nie była przygotowana do przejęcia władzy.

W sobotę, 4 lutego, pojechaliśmy do Gdańska. Udział w tej delegacji stanowił dla mnie duże przeżycie. Starałem się bliżej poznać z ludźmi, którzy decydowali o przyszłości. Ciągle czułem się wśród nich trochę obcy. Spotkanie odbyło się u księdza Jankowskiego w parafii św. Brygidy. Spotkałem go po raz pierwszy i miałem mieszane wrażenia. Z jednej strony był legendą „Solidarności". Z drugiej, gdy zobaczyłem wnętrze parafii, przejawy megalomanii i jakiegoś płaskiego blichtru, obraz tego człowieka się zmieniał. Ale to nie było wtedy ważne.

Tadeusz Mazowiecki miał stałe połączenie telefoniczne z Warszawą i negocjował ze Stanisławem Cioskiem. Opór z tamtej strony w sprawach samorządowych był wyraźny. Walczyłem, jak mogłem, ale zdawałem sobie sprawę, że sprawa rozstrzyga się poza mną, na linii telefonicznej. Odbudowę samorządu uważano za kwestię marginalną, która nie może zakłócić porozumienia. Mazowiecki zawarł w końcu kompromis z Cioskiem. Problem samorządu został włączony do podzespołu „do spraw stowarzyszeń i samorządu terytorialnego". Ale ustalono, że po pierwszym spotkaniu powstaną dwie podgrupy: do spraw samorządu terytorialnego i do spraw stowarzyszeń, które będą pracować osobno.

Był to dla mnie sukces. Chyba jednak żadna z obecnych tam osób nie zdawała sobie sprawy z wagi tej decyzji. Gdyby Mazowiecki nie przekonał wtedy Cioska, to nie istniałby w Polsce samorząd taki, jaki jest obecnie! Czasami drobne wydarzenia decydują o biegu historii. I często ci, którzy w nich biorą udział, nie zdają sobie sprawy z tych konsekwencji.

Pierwsza Karowa

Podzespół do spraw Stowarzyszeń i Samorządu Terytorialnego spotkał się dopiero 23 lutego. Spotkaliśmy się w budynku Instytutu Socjologii na Karowej i razem wyruszyliśmy do Pałacu Namiestnikowskiego. Tych kilkaset metrów wspólnego marszu stanowiło niezapomniane uczucie. Szliśmy naprawiać Polskę! Dziś takie sformułowania tchną sztuczną emfazą i napuszeniem, ale wtedy tak naprawdę myślałem. Dotąd byłem traktowany nie jako obywatel, ale jako człowiek podejrzany wymagający stałej kontroli partii i bezpieki. Ten marsz to było przejście do innej epoki, do stania się podmiotem, który ma prawo współdecydować o państwie.

Posiedzenie miało trochę formalny charakter. Zabrałem i ja głos i jasno wyłożyłem nasze postulaty. Kiedy dziś czytam stenogram, sam się dziwię, jak bardzo byłem wtedy odważny: zakwestionowałem podstawy ustroju, stwierdzając, że trzeba odejść od zasady jednolitej władzy państwowej, ponieważ ona uniemożliwia samorządność. A przecież ta zasada to był fundament PRL! Powiedziałem też wprost, że arogancja lokalnej administracji stwarza zagrożenia dla naszego życia, że powoduje konflikty i braku zaufania do władzy. Taka deklaracja to było wypowiedzenie wojny systemowi. Myślę, że przedstawiciele rządu dawno takiego tekstu nie słyszeli.

Zebranie naszej grupy zwołano 26 lutego. Byliśmy merytorycznie do niego dobrze przygotowani. Nasze postulaty koncentrowały się na następujących żądaniach:

1. Odrzucenie stalinowskiej zasady jednolitej władzy państwowej, która wszystkie agendy administracji publicznej podporządkowywała władzom centralnym.

2. Przywrócenie autentycznego samorządu lokalnego, a więc wprowadzenie demokratycznej ordynacji wyborczej, nadanie miastom i gminom osobowości prawnej i przekazanie części majątku państwowego na wyłączną ich własność,  utworzenie własnej lokalnej administracji.

3. Skrócenie niedawno rozpoczętej kadencji rad narodowych i zarządzenie nowych, demokratycznych wyborów.

4. Ustalenie organizacji wdrożenia nowego ustroju samorządów lokalnych, aby nie sprowadzić reformy jedynie do gry pozorów. Wiedzieliśmy, że ówczesne władze właśnie do tego będą dążyć.

Skazani na siebie

Uprzedziłem naszych kolegów, że to nie jest seminarium naukowe, gdzie każdy ma prawo mówić, co uważa za stosowne. To są negocjacje i naszym zadaniem jest doprowadzenie do osiągnięcia wcześniej określonych, konkretnych celów.

Zdawałem sobie sprawę, że za przebieg i wynik negocjacji będziemy odpowiadać sami. Kierownictwo strony opozycyjnej koncentrowało uwagę na sprawach priorytetowych, do których problemy samorządu nie należały. Zaplecze merytoryczne nie istniało. Nie mieliśmy kogo pytać. Byliśmy skazani na samych siebie, a ja osobiście odpowiadałem za to, co z naszych rozmów wyniknie.

Pierwszego dnia dyskusja miała pozytywny przebieg. Wyglądało tak, jak gdyby PZPR naprawdę gotowa była zgodzić się na odbudowę samorządu. Jednak ten nastrój prysł, gdy stanowisko strony partyjno-rządowej uległo zasadniczemu usztywnieniu. Wszystkie nasze postulaty natrafiały na zdecydowany sprzeciw. Cały czas udowadniano, że jest nieźle. A jak się nieco poprawi, to będzie już całkiem dobrze.

Zastanawialiśmy się, czy w ogóle nie zerwać rozmów. W odróżnieniu jednak od strony partyjnej nie mieliśmy dokąd telefonować. Ponosiliśmy sami odpowiedzialność za wynik negocjacji i mieliśmy świadomość, że w ogólnym interesie było utrzymanie dialogu, a nie jego zrywanie. Skoro jednak dalsze rozmowy traciły sens, zaproponowaliśmy sporządzenie protokołu rozbieżności zawierającego zestawienie stanowisk stron, a nie uzgodnień. Kompromis był niemożliwy. O ile my chcieliśmy zmian ustrojowych, które zapoczątkowałyby budowę państwa obywatelskiego, o tyle strona partyjno-rządowa rozpatrywała całą sprawę w kategoriach utrzymania istniejącego stanu i przede wszystkim władzy.

W kilka dni po zakończeniu prac naszej grupy zakończył je także podzespół do spraw ekologii. Jednak nastrój był zupełnie inny niż nasz. Szampan, święto, sukces i całkowite porozumienie. W pierwszej chwili byłem trochę zazdrosny i sfrustrowany, gdyż ich radość z porozumienia oznaczała, że nam, samorządowcom, się nie udało: porozumienia nie było...

Dopiero po kilku rozmowach stało się dla mnie jasne, że to oni ponieśli porażkę, bo strona rządowa osiągnęła to, co chciała. Porozumienie sprowadzało się bowiem do ogólnej i oczywistej deklaracji, że zatruwaniu środowiska trzeba położyć kres, oraz na sporządzeniu listy zakładów, z którymi trzeba coś zrobić. Natomiast nie było ani słowa o jakiejkolwiek zmianie systemu gospodarczego i prawnego, która wyeliminowałaby powodowanie zanieczyszczeń. A więc „porozumienie" nie dotyczyło naprawy systemu, lecz jedynie zaleczenia powstałych problemów. Według mego osądu właśnie o takie porozumienia chodziło stronie rządowej. Żeby mówić, ale nie zmieniać.

Odtąd, pytany o ocenę dokonań naszego podstolika, odpowiadałem, że niczego nie osiągnęliśmy i że jestem bardzo zadowolony z wyników. Ta sprzeczność była pozorna. Nie osiągnęliśmy nic, bo strona komunistyczna dobrze wiedziała, że lokalna samorządność zniszczyłaby fundamenty autorytarnego ustroju. Z drugiej strony byłem zadowolony, ponieważ właśnie w wyniku oporu komunistów stało się dla wszystkich jasne, że reforma samorządowa ma podstawowe znaczenie dla przeobrażeń ustrojowych. Zmusiliśmy ich przy tym do jasnego określenia tych punktów, do których przywiązywali największą wagę.

Teraz trzeba było nadać temu postulatowi oficjalny charakter.

8 kwietnia odbyło się posiedzenie Komitetu Obywatelskiego w celu podsumowania osiągniętych ustaleń i wyznaczenia zadań na najbliższą przyszłość. Komitet przekształcił się w komitet wyborczy. Został też powołany zespół do opracowania programu wyborczego. Miał być gotowy za dwa tygodnie. Jurek Stępień zaproponował z sali, żeby również mnie włączyć, ponieważ sprawy samorządu lokalnego będą miały w czasie wyborów istotne znaczenie. W skład naszego zespołu weszli, oprócz mnie, Halina Bortnowska, Stefan Bratkowski, Kazimierz Dziewanowski, Krzysztof Kozłowski, Jacek Kuroń i Ernest Skalski. Czułem się początkowo niepewnie. Byłem nowym człowiekiem w tym gronie znanych postaci.

Spotkaliśmy się już następnego dnia i wtedy okazało się, że większość osób była raczej publicystami, a nie politykami. Skoncentrowali się na pisaniu odezw do narodu, które były potrzebne, ale nie mogły zastąpić programu. Byłem zaskoczony, ale siedziałem cicho. Magia wielkich nazwisk działała. Spotkaliśmy się znowu następnego dnia i nadal trwały próby wspólnego zredagowania tekstu. Zacząłem się denerwować, bo czas płynął, a o programie nikt nawet nie zaczął dyskutować. Trzeci raz spotkaliśmy się w piątek, 14 kwietnia. Okazało się, że nie ma żadnego postępu, a co uzgodniono, to zaraz poprawiano. Zebrałem się na odwagę i jasno powiedziałem, że jak tak dalej pójdzie, to programu w ogóle nie będzie. Zdawało mi się, że mówię oczywistości, ale moi koledzy wydawali się zaskoczeni tym, czego chcę, i zupełnie bezradni. Jak zwykle w takich przypadkach spotkałem się z reakcją: „Jak chcesz, to zrób to sam".

Program odrzuconych

Znalazłem się w trudnej sytuacji, bo zostało jedynie kilka dni, a zakres tematyczny był ogromny. A skąd ja miałem o tym wszystkim wiedzieć? Wpadłem na pomysł, aby oprzeć program na postulatach, które strona rządowa odrzuciła przy Okrągłym Stole. Było oczywiste, że po to startujemy w wyborach, aby je wprowadzić w życie. Obdzwoniłem przewodniczących wszystkich komisji, prosząc, żeby do poniedziałku przygotowali wykaz spraw, które nie zostały załatwione. Ogromna większość osób te materiały mi dała, a to, czego nie dostałem, musiałem dokomponować według własnego wyczucia.

W środę przedstawiłem propozycje zespołowi. Dodano przedmowę, która się zrodziła z zamierzonych odezw do narodu. Wprowadzono też parę modyfikacji redakcyjnych. Do postulatu samorządowego dopisano: „Tylko wtedy rolnik będzie właściwie traktowany w urzędzie, jego godność nie będzie poniewierana. Tylko wtedy może być zrealizowane hasło: »Chłop na zagrodzie równy wojewodzie«". Dodano je, według opinii moich współpartnerów, aby uczynić tekst bardziej swojskim i łatwiejszym w odbiorze. W kilka lat później spotkałem się ze stwierdzeniem, że program „Solidarności" był skierowany przede wszystkim do wsi i rolników. Kiedy zapytałem młodego historyka, na czym on tę tezę opiera, przytoczył mi właśnie to zdanie. Uśmiałem się, myśląc, jak mylące może być opieranie się nawet na najpewniejszych źródłach.

Postulat odbudowy samorządu stał się oficjalnym żądaniem opozycji. A dwa miesiące wcześniej nawet nie chciano o nim dyskutować! Te dwa miesiące zadecydowały o tym,  że uzyskał on wagę polityczną, a to był warunek, aby samorząd mógł powstać. ?

Autor jest profesorem nauk technicznych oraz ekonomicznych, specjalistą ds. samorządu terytorialnego.  W czasie II wojny światowej był żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych. Od lat 80. w podziemnej „Solidarności" zajmował się samorządnością lokalną. W 1989 roku został senatorem I kadencji z listy Komitetu Obywatelskiego. Jako pełnomocnik rządu koordynował wprowadzanie w życie reformy samorządowej. Następnie był ambasadorem RP przy Radzie Europy. Obecnie jest doradcą społecznym prezydenta RP ds. samorządu.?Tytuł i śródtytuły tekstu pochodzą od redakcji

Osiemnastego grudnia 1988 roku w podziemiach kościoła na Żytniej odbyło się pierwsze zebranie Komitetu Obywatelskiego. Wrażenie – niesamowite. Mróz, śnieg, nieogrzewane piwnice i wśród tych murów z czerwonej cegły intelektualna elita kraju, zakutana w swetry, kożuchy i fufajki. Nastrój poważny, ze świadomością wagi podejmowanych decyzji i ponoszonej za nie odpowiedzialności. Mam w pamięci to powszechne przekonanie, że przyszedł czas na rzeczywiste działania, i poczucie, że mamy siłę, aby podjąć to wyzwanie. Ani śladu obaw przed represjami.

Powołano komisje, w tym komisję samorządu terytorialnego. Zostałem wyznaczony na jej organizatora. Wygłosiłem swoje tezy. Ale problematyka samorządowa nie wzbudziła żadnego zainteresowania. Do mojej komisji spośród 120 obecnych zgłosiła się tylko jedna osoba – Andrzej Celiński. Jak mi powiedział, zapisał się przez przekorę, bo jak zabrałem głos, to większość obecnych poszła na kawę. A jego zainteresowało to, dlaczego nikt się tym nie interesuje. I chciał się dowiedzieć, co to jest ten samorząd. Zachęcający początek...

Zaczęliśmy pracę w składzie naszej trójki działającej od 1981 roku: z Adamem Kowalewskim i Michałem Kuleszą. Nie było łatwo znaleźć kogoś, kto byłby sprawą samorządu zainteresowany i miał coś do powiedzenia. Ale wkrótce nasze grono powiększyło się do 20 osób. Sekretarzami zostali Iwo Byczewski i Włodek Kocon – obaj z mojego zakładu w PAN. Dołączył Janusz Stępniak (późniejszy senator), przewodniczący Rady Narodowej w Fajsławicach, jednej z nielicznych zbuntowanych gmin, i Jan Kowalski, przywódca Solidarności Rolników Indywidualnych z Tarnobrzeskiego. Na początku stycznia mieliśmy już gotowe założenia przyszłego ustroju będące podsumowaniem wyników naszych blisko dziesięcioletnich prac. Opracowaliśmy też „Tezy negocjacyjne" określające, co chcemy osiągnąć przy Okrągłym Stole. Skompletowaliśmy zespół i czekaliśmy na przebieg wydarzeń.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą