Nie uświadczysz już na straganach okrągłych lusterek ani z Elvisem, ani z Alibabkami. Albumy Beatlesów chyba jednak nie wyprzedziły Biblii, jeśli idzie o nakłady, i nawet Jim Morrison z nagim torsem jakby rzadziej pochylał głowę w ulicznych graffiti. Trzyma się jedna Marilyn, ale czasem mam wrażenie, że tylko za sprawą mojego zachwytu.
A on – nic. Nieśmiertelny. Ożywa wciąż na nowo, z każdym nadrukiem na T-shircie (najbardziej chyba znielubianym przez konserwatystów wyrobem branży tekstylnej od czasu pantalonów sufrażystek), z każdym tatuażem na bicepsie atlety (obnosili się z Guevarą i Maradona, i Mike Tyson). Badacze obyczajów i rynków zachwycają się zdolnością Che do kolonizowania najróżniejszych „nisz", trochę na wzór bakterii żyjących w próżni i we wrzących źródłach. Bo rzeczywiście: Che pojawia się na kubkach, portmonetkach, smyczach do kluczy, grzebieniach, klipsach i prezerwatywach. Jego beret i pukle sprzedają lody (Cherry Guevara), a także perfumy (Che Perfume – jak można przypuszczać, z delikatną nutą dziegciu), trampki Converse i tortille Taco Bell.
Jeszcze bardziej zajmujący jest fakt, że sobowtóry Che zaludniają ulice europejskich starówek bądź pielgrzymują do miejsca jego śmierci w La Higuera, a zarazem przebiera się zań chilijski aktywista gejowski, malując usta mocną czerwienią, a na berecie, miast pięcioramiennej gwiazdy, umieszczając wizerunek „bardziej organicznej i kobiecej" rozgwiazdy. Do Che odmawiają modlitwy boliwijscy wieśniacy, ale też perukę w kształcie jego kędziorów dostać można w sklepie z akcesoriami na bal maskowy. Przebierano go już w palestyńską kefiję, indiański pióropusz i stożkowaty kapelusz wietnamski – ale zawsze z tym samym stalowym, skierowanym w świetlaną przyszłość spojrzeniem, które uchwycił w migawce Alberto Korda, przyjaciel i fotograf Fidela Castro.
To zdjęcie ma zresztą osobną historię: Korda, po skadrowaniu anonimowego uczestnika rewolucyjnego wiecu z lewej i anonimowej palmy z prawej, powiesił je w roku 1960 w pracowni, gdzie pozostawało właściwie nieznane, aż kilka lat później, przygotowując pośmiertną edycję pism Guevary, natknął się na nie Giangiacomo Feltrinelli – legendarny włoski wydawca wszystkiego, co kontrkulturowe, entuzjasta OWP i Czerwonych Brygad. Słynne zdjęcie wydał jako plakat w dwumilionowym nakładzie – i odtąd poooszło w świat, z dokonanymi po drodze w popartowym stylu poprawkami Jima Fitzpatricka. Sam Korda nigdy się nie sprzeciwiał proliferacji wizerunku, zaprotestowawszy tylko raz, gdy po ikonę Che sięgnął w kampanii reklamowej Smirnoff.
Korda zmarł 13 lat temu, Castro jest wiecznie żywy, ale jakby mniej aktywny, a my zostaliśmy z wizerunkiem patrzącym na nas ze ścian, z plakatów i butelek. Mało kto z entuzjastów pamięta przy tym Che nadzorującego egzekucje kontrrewolucjonistów w więzieniu La Cabana i nacjonalizującego kubańskie fabryki z leninowskim zapałem, mało kto z krytyków – ochotniczą pracę Guevary, lekarza z wykształcenia, w kilku leprozoriach. Ostatecznie tym różni się wizerunek od biografii, że jest celnym jak kula z nagana skrótem – i Che trafia w dziesiątkę, najprzystojniejszy z XX-wiecznych rewolucjonistów, bardziej sexy nie tylko od Michaiła Susłowa, który wyglądał, jakby swoich dwoje dzieci spłodził za sprawą decyzji Biura Politycznego, ale nawet od młodego Władysława Frasyniuka.