Jagger politbiura

Wszystkie fotografie blakną. Blakną nie tylko migawki historyczne – ochotnik trafiony w okopie hiszpańskiej wojny domowej, Chamberlain wymachujący porozumieniem monachijskim i Lech niesiony ku bramie nr 2 na ramionach dwóch wąsaczy – ale nawet portrety, które wydawały się nieśmiertelne.

Aktualizacja: 03.05.2014 23:09 Publikacja: 02.05.2014 13:00

Wojciech Stanisławski

Wojciech Stanisławski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Nie uświadczysz już na straganach okrągłych lusterek ani z Elvisem, ani z Alibabkami. Albumy Beatlesów chyba jednak nie wyprzedziły Biblii, jeśli idzie o nakłady, i nawet Jim Morrison z nagim torsem jakby rzadziej pochylał  głowę w ulicznych graffiti. Trzyma się jedna Marilyn, ale czasem mam wrażenie, że tylko za sprawą mojego zachwytu.

A on – nic. Nieśmiertelny. Ożywa wciąż na nowo, z każdym nadrukiem na T-shircie (najbardziej chyba znielubianym przez konserwatystów wyrobem branży tekstylnej od czasu pantalonów sufrażystek), z każdym tatuażem na bicepsie atlety (obnosili się z Guevarą i Maradona, i Mike Tyson). Badacze obyczajów i rynków zachwycają się zdolnością Che do kolonizowania najróżniejszych „nisz", trochę na wzór bakterii żyjących w próżni i we wrzących źródłach. Bo rzeczywiście: Che pojawia się na kubkach, portmonetkach, smyczach do kluczy, grzebieniach, klipsach i prezerwatywach. Jego beret i pukle sprzedają lody (Cherry Guevara), a także perfumy (Che Perfume – jak można przypuszczać, z delikatną nutą dziegciu), trampki Converse i tortille Taco Bell.

Jeszcze bardziej zajmujący jest fakt, że sobowtóry Che zaludniają ulice europejskich starówek bądź pielgrzymują do miejsca jego śmierci w La Higuera, a zarazem przebiera się zań chilijski aktywista gejowski, malując usta mocną czerwienią, a na berecie, miast pięcioramiennej gwiazdy, umieszczając wizerunek „bardziej organicznej i kobiecej" rozgwiazdy. Do Che odmawiają modlitwy boliwijscy wieśniacy, ale też perukę w kształcie jego kędziorów dostać można w sklepie z akcesoriami na bal maskowy. Przebierano go już w palestyńską kefiję, indiański pióropusz i stożkowaty kapelusz wietnamski – ale zawsze z tym samym stalowym, skierowanym w świetlaną przyszłość spojrzeniem, które uchwycił w migawce Alberto Korda, przyjaciel i fotograf Fidela Castro.

To zdjęcie ma zresztą osobną historię: Korda, po skadrowaniu anonimowego uczestnika rewolucyjnego wiecu z lewej i anonimowej palmy z prawej, powiesił je w roku 1960 w pracowni, gdzie pozostawało właściwie nieznane, aż kilka lat później, przygotowując pośmiertną edycję pism Guevary, natknął się na nie Giangiacomo Feltrinelli – legendarny włoski wydawca wszystkiego, co kontrkulturowe, entuzjasta OWP i Czerwonych Brygad. Słynne zdjęcie wydał jako plakat w dwumilionowym nakładzie – i odtąd poooszło w świat, z dokonanymi po drodze w popartowym stylu poprawkami Jima Fitzpatricka. Sam Korda nigdy się nie sprzeciwiał proliferacji wizerunku, zaprotestowawszy tylko raz, gdy po ikonę Che sięgnął w kampanii reklamowej Smirnoff.

Korda zmarł 13 lat temu, Castro jest wiecznie żywy, ale jakby mniej aktywny, a my zostaliśmy z wizerunkiem patrzącym na nas ze ścian, z plakatów i butelek. Mało kto z entuzjastów pamięta przy tym Che nadzorującego egzekucje kontrrewolucjonistów w więzieniu La Cabana i nacjonalizującego kubańskie fabryki z leninowskim zapałem, mało kto z krytyków – ochotniczą pracę Guevary, lekarza z wykształcenia, w kilku leprozoriach. Ostatecznie tym różni się wizerunek od biografii, że jest celnym jak kula z nagana skrótem – i Che trafia w dziesiątkę, najprzystojniejszy z XX-wiecznych rewolucjonistów, bardziej sexy nie tylko od Michaiła Susłowa, który wyglądał, jakby swoich dwoje dzieci spłodził za sprawą decyzji Biura Politycznego, ale nawet od młodego Władysława Frasyniuka.

T-shirtową ekspansję Guevary krytykują z lewa i z prawa. Co ciekawe, obie strony odwołują się przy tym do mikrobiologicznego imaginarium: jedni przestrzegają przed „wirusowym" rozprzestrzenianiem się idei rewolty za pośrednictwem na pozór niewinnych nośników i oswajaniem przez klasę średnią wizji szlachetnego trockisty, inni oskarżają amerykański kapitalizm o zdolność do wchłonięcia i osłabienia wszelkich zagrożeń – po trosze tak, jak sporządza się szczepionkę z osłabionego wirusa. Ironiści, jak zawsze, uprawiają gry odbić i cytatów: było już graffiti z Che w koszulce z wizerunkiem Che, był też Che w T-shircie z Bartem Simpsonem – ten ostatni rysunek został zaś, oczywiście, nadrukowany na koszulce.

Obawiam się, że wirusolodzy mają rację: owszem, banalizacja rewolucyjnej ikony postępuje, podobnie jak ignorancja (w poświęconym dziejom wizerunku Guevary filmie „Chevolution" pojawia się rowerzysta twierdzący, że „ten koleś na mojej bluzce wymyślił najlepsze mojito"), ale Che pozostaje zarazem – jak mówi Benicio del Toro – synonimem „wszystkiego, co cool". Antyamerykanizm, pióra godne Jaggera i śmierć w bliskiej nam formule potyczki z przeważającymi siłami wroga okazały się zwycięską mieszanką.

Daremne są w tej sytuacji żale antykomunistów, jałowe są nasze złośliwostki – że niby ciekawe, co by było, gdyby Leni Riefenstahl sfotografowała młodego Horsta Wessela, czemu by jego nie nosić na T-shirtach? Nie idźmy tą drogą. Warto się zastanowić nad inną kontrpropozycją dla lewicy: myślę o zdjęciach robionych w „Czasie Apokalipsy" przez fotoreportera, którego gra Dennis Hopper. A gdyby je odpowiednio skadrować? Pułkownik Walter E. Kurtz był w końcu co się zowie antyamerykański, kontrkulturowy, a i przystojny przy tym. Co z tego, że trochę zgorzkniały?

—współpraca Andrzej Konikiewicz

Nie uświadczysz już na straganach okrągłych lusterek ani z Elvisem, ani z Alibabkami. Albumy Beatlesów chyba jednak nie wyprzedziły Biblii, jeśli idzie o nakłady, i nawet Jim Morrison z nagim torsem jakby rzadziej pochylał  głowę w ulicznych graffiti. Trzyma się jedna Marilyn, ale czasem mam wrażenie, że tylko za sprawą mojego zachwytu.

A on – nic. Nieśmiertelny. Ożywa wciąż na nowo, z każdym nadrukiem na T-shircie (najbardziej chyba znielubianym przez konserwatystów wyrobem branży tekstylnej od czasu pantalonów sufrażystek), z każdym tatuażem na bicepsie atlety (obnosili się z Guevarą i Maradona, i Mike Tyson). Badacze obyczajów i rynków zachwycają się zdolnością Che do kolonizowania najróżniejszych „nisz", trochę na wzór bakterii żyjących w próżni i we wrzących źródłach. Bo rzeczywiście: Che pojawia się na kubkach, portmonetkach, smyczach do kluczy, grzebieniach, klipsach i prezerwatywach. Jego beret i pukle sprzedają lody (Cherry Guevara), a także perfumy (Che Perfume – jak można przypuszczać, z delikatną nutą dziegciu), trampki Converse i tortille Taco Bell.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą