Zresztą nie nazwiska są tu ważne, ale zjawisko. Otóż mam teorię, że są w Polsce takie ministerstwa, których wielu kolejnych szefów wykazuje brak psychicznej równowagi. Nie chodzi rzecz jasna o jakąś totalną fiksację, ale nutkę lekkiego szaleństwa, taki niebezpieczny błysk w oku.
Nie jestem pewien, czy to owe urzędy przyciągają takich ludzi czy szefujący im urzędnicy w czasie swojej pracy stają się – hm, napiszmy może ostrożnie – dość ekstrawaganccy. Choć warto zauważyć, że w pierwszej z instytucji, o których myślę, w początkowych latach III RP zgromadzone były tajne materiały o szokującej dla niektórych treści – i przez dłuższy czas zakładałem, że to lektura tych akt wprowadzała kolejnych szefów owego resortu w stan nienormalnej ekscytacji.
Dziennikarze obserwujący politykę zazwyczaj w swoich relacjach pomijali dziwne zachowania owych ministrów, szczególnie tych, którzy pochodzili z ugrupowań bliskich większości mediów – podobnie jak przez dłuższy czas ukrywano poważne problemy z alkoholem jednego z prezydentów III RP, choć reporterzy polityczni wiedzieli o nich doskonale. Ale gdy do władzy dochodziły ugrupowania niemiłe mainstreamowym gazetom i telewizjom, złośliwościom nie było końca – z lubością na przykład opisywano ów wspomniany dziwny błysk w oku jednego z ministrów i powtarzano, że jego chorobliwą obsesją są teorie spiskowe.
Ale przecież nie jego jednego dotknęła ta ministerialna choroba. Znakiem firmowym innego z szefów tego samego resortu (nie zachowuję kolejności chronologicznej, by bardziej skomplikować tę szaradę) były z kolei mocno zaciśnięte szczęki i niebezpieczna bladość oraz rzucanie bardzo poważnych oskarżeń, które niekoniecznie miały mocne podstawy.
Kolejny z opisywanych przeze mnie wysokich urzędników, gdy jeszcze był wiceministrem, zaczął przejawiać skłonność do nieuzasadnionej histerii i nerwowego pokrzykiwania na rozmówców. Gdy awansował, symptomy znacznie się nasiliły.