Dziwna wojna

Dzisiejsze konflikty zbrojne są inne niż 50 czy 500 lat temu. Ale najgroźniejszą bronią współczesnych mocarstw pozostaje człowiek z karabinem w dłoni.

Publikacja: 02.08.2014 00:59

Dziwna wojna

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Trzy wojny. W każdej jasno określone strony konfliktu. Bombardowane miasta, czołgi na ulicach, zestrzelone samoloty, ofiary wśród ludności cywilnej. Wojna we wschodniej Ukrainie, wojna w Strefie Gazy, zwycięski marsz islamskich ekstremistów w Syrii i Iraku. Świat ogląda napływające stamtąd obrazy i myśli: potworna wojna. Myśli: krew i cierpienie.

Tak. Tak właśnie to wygląda. Ale tylko z bardzo odległej perspektywy. Tylko okiem człowieka, dla którego wojna to po prostu pożoga i łzy, krew i cierpienie, i nic więcej. Inaczej widzą to dowódcy, analitycy wywiadu, historycy wojskowości. Dla nich to zupełnie nowy rodzaj wojny. Zupełnie nowa epoka, w której działania niekonwencjonalne, często niemające zbyt wiele wspólnego z dogmatami Sun Tzu i Clausewitza, stają się normą, natomiast metody do niedawna uznawane za „klasyczne" uchodzą za wyraz ekstrawagancji.

Trzy wojny. W żadnej z nich jednak nie ma „frontów", z którymi przecież żyliśmy przez stulecia. Front wschodni, front zachodni, front włoski, front białoruski – pamiętamy je wszystkie. Nie ma ich już od dawna, lecz dopiero teraz ich nieobecność jest aż tak jaskrawa. Fanatycy z Islamskiego Państwa przemierzają syryjskie i irackie bezdroża, podbijają miasta, demolują miejsca kultu i starożytne zabytki, terroryzują przeciwników, urządzając masowe, publiczne egzekucje. Cel? Utworzenie islamskiego państwa, a w następnym kroku – światowego kalifatu. Ich frontem zatem nie jest pustynia między Mosulem a Bagdadem. Ich frontem jest cały glob.

Dla izraelskiej armii „front" to sieć tuneli w Strefie Gazy, którymi Hamas szmugluje uzbrojenie, a także stanowiska rakiet wystrzeliwanych w kierunku Sderotu, Aszkelonu czy Tel Awiwu. Celem operacji nie jest „zdobycie" Strefy Gazy, malutkiego skrawka ziemi (niewiele większego od wyspy Wolin) przyklejonego do Morza Śródziemnego. Celem Beniamina Netanjahu jest osłabienie Hamasu, nadwerężenie jego zdolności bojowych, a przede wszystkim pokazanie Izraelczykom, że państwo jest gotowe odpowiedzieć na każdą prowokację palestyńskich terrorystów. Że jest gotowe bronić swoich obywateli, choćby za cenę ogólnoświatowych głosów potępienia i dyplomatycznej izolacji.

Także we wschodniej Ukrainie nie ma frontu. Podobnie jak wcześniej, na Krymie, walki toczą się tutaj o pojedyncze miasta, bazy wojskowe, lotniska. W miastach zaś – o budynki administracji rządowej, siedziby prokuratur, sądów, komisariaty milicji.

Na Bliskim Wschodzie i na Ukrainie regularne oddziały państw stanęły naprzeciwko bezpaństwowych organizacji. Izrael walczy z armią dobrze wyszkolonych i uzbrojonych terrorystów. Ukraina toczy bój z tzw. prorosyjskimi separatystami, choć wszyscy wiedzą, że to wojna z Rosją, że oddziałami rebeliantów dowodzą oficerowie rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, a rozkazy płyną prosto z Moskwy.

Tym, co łączy wszystkie wspomniane konflikty, jest ogromna aktywność wszystkich stron w mediach. Pozornie – nic nowego. Nigdy jednak w historii wojen rywalizacja na polu propagandy nie była tak intensywna i nigdy jeszcze nie odgrywała tak ważnej roli. Kamery i smartfony mają dziś siłę rażenia większą niż kałasznikowy, a bataliony twitterowych trolli są częstokroć skuteczniejsze niż eskadra szturmowych śmigłowców.

Nie wiem, jak ani kiedy wybuchnie trzecia wojna światowa. Nie zamierzam przewidywać przyszłości. (...) Ale opiszę, jak wyobrażam sobie użycie Specnazu na początku tej wojny".

Wiktor Suworow skreślił te słowa bardzo dawno temu w swojej słynnej książce „Specnaz", wydanej po raz pierwszy w roku 1987. Na cztery lata przed upadkiem Imperium Zła. W Moskwie rządził już wówczas „reformator" Michaił Gorbaczow, niemniej III wojna światowa nadal wydawała się realna.

Scenariusz, który powstał w głowie Suworowa, przeraża także dzisiaj. A może zwłaszcza dzisiaj, gdy na Kremlu zasiada człowiek dużo bardziej brutalny i bezwzględny niż wielu byłych sekretarzy generalnych KPZR.

Scenariusz Suworowa

W ostatnim miesiącu pokoju, jak przed innymi wojnami, w powietrzu czuć było wyraźnie kryzys – pisał Suworow. – Incydenty, wypadki, katastrofy zwiększały napięcie. Dwa pociągi zderzyły się w Kolonii, na wiadukcie kolejowym, ponieważ zawiódł system sygnalizacyjny. (...) W porcie rotterdamskim polski supertankowiec stanął w ogniu. (...) W Waszyngtonie oddano kilka strzałów z karabinów snajperskich do startującego śmigłowca prezydenta. Helikopter został lekko uszkodzony i załoga zdołała bezpiecznie wylądować. Nikt nie został ranny. Odpowiedzialność za atak wzięła na siebie wcześniej nieznana organizacja, »Zemsta za Wietnam«. Grupa niezidentyfikowanych ludzi napadła na brytyjską bazę wojskową na Cyprze. Były ofiary śmiertelne. Najważniejszy ropociąg na Alasce został poważnie uszkodzony. (...) W Stanach Zjednoczonych wybuchła epidemia jakiejś nieznanej choroby i zaczęła się szybko rozprzestrzeniać. Niemal codziennie dochodziło do wybuchów w Paryżu. Głównymi celami były dzielnice rządowe, ośrodki łączności i koszary wojskowe. W tym samym czasie na południu Francji szalały straszliwe pożary lasów".

To jednak tylko uwertura. Pierwszy etap rozgrywki, w którym dywersanci mają za zadanie zasiać niepokój wśród społeczeństw Zachodu i zaprzątnąć uwagę politycznych przywódców państw NATO naturalnymi – z pozoru – katastrofami. „Główną metodą stosowaną w tym okresie jest »szary terror«, to jest taki, który nie jest prowadzony w imieniu Związku Sowieckiego. Tajne służby nie pozostawiają w tym okresie swych wizytówek lub też podrzucają wizytówki innych".

Czy czegoś to państwu nie przypomina? Przecież „siły samoobrony" na Krymie, w Ługańsku czy Kramatorsku także „nie miały nic wspólnego z rosyjską armią". A w miejscach różnych krwawych incydentów podrzucały wizytówki swoich wrogów – niekiedy dosłownie, jak w przypadku Dmytra Jarosza, szefa Prawego Sektora.

Suworow przewidywał, że w kolejnym etapie Sowieci będą próbowali dyskredytować zachodnich polityków i generałów, opisując np. wstydliwe fakty z ich życia. Przenieśmy się znów do roku 2014: czyż ujawnienie przez WikiLeaks tysięcy tajnych dokumentów Departamentu Stanu i CIA nie wpisuje się w ten sam scenariusz? (chyba nie muszę przypominać, w jakim kraju znalazł azyl główny sprawca całego zamieszania Edward Snowden). A wypuszczenie nagrania ze słynnym „Fuck the EU" Victorii Nuland, zastępczyni sekretarza stanu USA? Jeśli w ciągu najbliższych miesięcy napięcie między Moskwą a Waszyngtonem wzrośnie, możemy się spodziewać jeszcze kilku rewelacji: np. że John Kerry, szef dyplomacji USA, w młodzieńczych latach został zwerbowany przez sowiecki wywiad. „Komsomolskaja Prawda" napisze o tym kilka artykułów i opublikuje „oryginalne" dokumenty z archiwów KGB, z kolei Russia Today poświęci „aferze Kerry'ego" kilka wydań specjalnych.

„Bardzo wzrosną w siłę ruchy pokojowe. W wielu państwach wystąpią ciągłe żądania ogłoszenia neutralności i zaprzestania skompromitowanej amerykańskiej polityki zagranicznej" – prognozował Suworow. Tak miało być w roku 1987. A jak jest 27 lat później? W niemieckich, francuskich i włoskich gazetach roi się od apeli o „zrozumienie" Putina, pojawiają się przestrogi przed II zimną wojną i nakładaniem na Rosję zbyt surowych sankcji, gdyż „odbiją się one rykoszetem na gospodarce Europy Zachodniej". Dziesiątki publicystów wskazują karzącym palcem na Stany Zjednoczone i Unię Europejską jako prawdziwych agresorów, odpowiedzialnych za wojnę domową na Ukrainie, a nawet za zestrzelenie malezyjskiego boeinga. Peter Hitchens, znany brytyjski publicysta, dwa tygodnie temu oskarżał w swoim felietonie: „Trudno znaleźć usprawiedliwienie dla tych, którzy zaczęli obecną wojnę, a więc przyczynili się do tragicznej śmierci tylu niewinnych pasażerów lotu MH17. Doskonale wiemy, kto jest agresorem. Wszak agresorem jest zawsze ten, kto jako pierwszy wkracza na sporne lub neutralne terytorium. W tym wypadku wina spada na Unię Europejską, najbardziej pazerną – obok Chin – światową potęgę, pożerającą kolejne kraje, niczym foka połykająca małe rybki. Ignorując ostrzeżenia docierające z Moskwy, Unia Europejska – wspierana przez USA – za wszelką cenę usiłowała wciągnąć Ukrainę w swoją orbitę. Używając przemocy, działając nielegalnie, obalając – przy pomocy uzbrojonej tłuszczy – demokratycznie wybranego prezydenta".

To właśnie „ruchy pokojowe", hojnie finansowane przez Związek Sowiecki, wygrały niegdyś wojnę w Wietnamie. Obecnie „ruchy pokojowe" są bodaj najmocniejszym orężem Hamasu w wojnie z Izraelem. Wielotysięczne manifestacje w europejskich stolicach, dramatyczne zdjęcia i filmy publikowane w sieciach społecznościowych (najczęstszy motyw: izraelski żołnierz przykładający lufę karabinu do głowy palestyńskiego dziecka), patetyczne komentarze, porównujące Netanjahu do Hitlera – wszystko to sprawia, że Izrael nigdy nie wygra tej wojny w pełni. Koszty wizerunkowe, a także ekonomiczne – np. z powodu bojkotu izraelskich firm – będą tak ogromne, że żaden izraelski polityk nie odważy się ogłosić „ostatecznego triumfu". Nawet jeśli wszyscy przywódcy Hamasu zostaną, jeden po drugim, „wyeliminowani", a tunele w Strefie Gazy zasypane. „Ruchy pokojowe", ze swoją gigantyczną maszynerią medialną, zawsze będą górą.

Trudno wygrać

Główną cechą niemal każdej współczesnej wojny jest to, że... trudno ją wygrać. W 1991 roku Amerykanie wyzwolili Kuwejt spod irackiej okupacji, ale nie zdecydowali się, by kontynuować marsz na Bagdad i obalić Saddama Husajna. Zwycięstwo nie było więc całkowite. W 2003 roku US Army znów wkroczyła do Iraku, szybko zdławiła opór wroga, zajęła Bagdad, pojmała ukrywającego się dyktatora. Lecz Irak na lata pogrążył się w chaosie. Victory? Nikt nie używa tego słowa. W 2011 r. Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi wsparli libijskich rebeliantów w wojnie przeciwko Muammarowi Kaddafiemu. Dyktator stracił władzę i życie. Kolejna wygrana wojna? Gdy spojrzeć na dzisiejszą Libię, niestabilną, przypominającą beczkę prochu, nachodzą nas wątpliwości. Victory? Nie tym razem.

Są jednak wojny, co do których wyniku nie ma żadnych wątpliwości. Wojnę w Czeczenii, długą i wyjątkowo okrutną, wygrał Władimir Putin. Wojnę z Gruzją, o Abchazję i Osetię Południową, wygrał Władimir Putin. Wojnę o Krym, tym razem krótką i właściwie bezkrwawą, wygrał Władimir Putin.

Wygrywał jednak nie tylko na polu bitwy, ale przede w umysłach własnych rodaków. Żadna wojna nie jest wojną zwycięską, dopóki nie zostanie za taką uznana przez naród, w imieniu którego jest prowadzona. Pierwsza wojna w Czeczenii i dokonywane w jej trakcie akty barbarzyństwa spotkały się z oporem części rosyjskiego społeczeństwa, głównie dlatego, iż za czasów Borysa Jelcyna media miały dużo większą swobodę w opisywaniu rzeczywistości. Wojna w Gruzji była już starciem z „faszystą" Saakaszwilim mordującym niewinnych Abchazów i Osetyńców. Większość rosyjskich gazet i telewizji ochoczo podjęła wówczas ten przekaz. Oderwanie Krymu zaś było „jedynym ratunkiem" dla mieszkających na półwyspie Rosjan, którym groziło „ludobójstwo" ze strony „faszystowskiej junty" z Kijowa.

Znów – nic oryginalnego. Wszak to metody znane od ponad stu lat, żywcem przejęte od... amerykańskich tabloidów z przełomu XIX i XX wieku, opisujących antyhiszpańską rebelię na Kubie. Dziennikarze brukowca „The New York Journal", należącego do medialnego magnata Williama Randolpha Hearsta, roztaczali przed swoimi czytelnikami odhumanizowaną wizję hiszpańskich okupantów, wrzucających powstańców do kotłów z wrzątkiem, gwałcących zakonnice, dokonujących trudnych do opisania mordów. Większość relacji pochodziła z trzeciej lub czwartej ręki, nie miała się nijak do faktów, ale Hearst je drukował z pełną świadomością, że karmi Amerykanów wierutnymi kłamstwami. Domagał się interwencji Waszyngtonu, wymachiwał gwiaździstym sztandarem, ale robił to, rzecz jasna, we własnym, czysto merkantylnym interesie.

Putin, poprzez „swoje" media, karmił Rosjan antyukraińskimi bredniami w interesie czysto politycznym. Odbił Krym niesiony szczerą euforią 80 proc. rodaków. Mógł sobie nawet pozwolić na coś w rodzaju „parady zwycięstwa" na placu Czerwonym. Pobieda? Oczywiście, wielkie, wspaniałe, niepodważalne zwycięstwo.

W kwietniu 1971 r. w proteście przeciwko interwencji USA w Wietnamie na ulice Waszyngtonu wyszło pół miliona ludzi. W Moskwie podobna manifestacja byłaby dziś nie do pomyślenia. Nie z powodu gnuśności Rosjan czy obaw przed represjami. Putin wie, że gdyby nie sprawowal stuprocentowej kontroli nad mediami, mógłby podzielić los Richarda Nixona i Lyndona B. Johnsona, którzy przegrali swoją wojnę w Indochinach nie z wietnamskimi komunistami, lecz z „New York Timesem", lewicującymi profesorami ?Harvardu, dziećmi kwiatami i Jane Fondą. Gdy Rosjanie „odzyskali" Krym, natychmiast zablokowali dostęp do ukraińskich kanałów informacyjnych, zastępując je swoimi propagandowymi tubami. Dmitrij Kisielow, główny prezenter kanału Rossija 1, jest dla Putina takim samym żołnierzem jak spadochroniarze ze 106. Dywizji Powietrzno-Desantowej z Tuły.

Jak nakarmić żołnierza

W znakomitej książce „Żywiąc wojnę. Logistyka od Wallensteina do Pattona" Martin van Creveld pisze, iż na początku XVI wieku, gdy armie mocarstw przetaczały się przez całą Europę, podstawowym zadaniem oddziałów zwiadowczych było zdobycie kontroli nad młynami – tak, by można było produkować na masową skalę chleb dla żołnierzy.

Wojnę zawsze trzeba było „żywić" – dosłownie i w przenośni. Każda wojna wymagała wielkich nakładów finansowych i każda niosła w sobie ryzyko finansowego krachu. „Pierwszym warunkiem dobrze zaopatrzonej armii nieodmiennie były pieniądze" – przypomina van Creveld. „Jednakże w drugiej połowie XVI wieku rozwój armii był znacznie szybszy od wzrostu możliwości finansowych utrzymujących je rządów. Nawet Imperium Hiszpańskie, najbogatsze z ówczesnych mocarstw, w latach 1557–1598 trzykrotnie bankrutowało pod ciężarem wydatków wojennych".

Najbardziej skutecznym sposobem na osłabienie wroga jest uszczuplenie jego zasobów finansowych lub odcięcie od zewnętrznego źródła pieniędzy. Prowadzona od wielu lat przez Amerykanów wojna z Al-Kaidą polega głównie na „zatykaniu" kanałów finansowania tej organizacji. Hamas istnieje tylko dzięki gotówce płynącej szerokim strumieniem z kilku państw muzułmańskich, a także od rozsianych po całym świecie „organizacji charytatywnych". Także prorosyjscy terroryści w Donbasie muszą dysponować i odpowiednim sprzętem, i odpowiednim budżetem – tutaj wszystkie tropy prowadzą do Moskwy.

W 1956 r. Brytyjczycy musieli przełknąć gorycz porażki w konflikcie sueskim, gdy Amerykanie, którym zależało na szybkim zakończeniu egipskiej awantury, zagrozili im sprzedażą swoich rezerw funta szterlinga. Spowodowałoby to oczywiście załamanie kursu waluty i poważne problemy dla Albionu. W połowie lat 80. dyrektor CIA William Casey przekonał Saudyjczyków, by ci zwiększyli wydobycie ropy naftowej, a tym samym doprowadzili do obniżenia światowych cen surowca. Był to cios w sowiecką gospodarkę, uzależnioną od eksportu ropy, i jedna z głównych przyczyn ostatecznej klęski ZSRR. Dzisiaj zglobalizowany świat gospodarki wymaga działań bardziej finezyjnych: nie ma już mowy o „jednostronnych" represjach, bez żadnych skutków ubocznych dla tych, którzy się na nie decydują. Czy można sobie np. wyobrazić skuteczną wojnę gospodarczą Stanów Zjednoczonych z Chinami, państwem, które jest de facto bankierem Waszyngtonu? Czy zakaz eksportu wysokich technologii do Rosji nie będzie miał żadnego wpływu na kondycję firm z Niemiec czy Francji? Niegdyś działania militarne były rozpisane co najmniej na kilka miesięcy i toczyły się równolegle do działań ekonomicznych. Teraz opanowanie sporego półwyspu zajmuje kilkuset komandosom dwa tygodnie, za to wojny gospodarcze planuje się na pięć–dziesięć lat. Nikt nie ma ochoty na biznesowy blitzkrieg, bo mógłby on oznaczać spektakularne samobójstwo.

Czytelne intencje

Telewizyjna propaganda, ofensywa trolli w internecie, hakerzy przechwytujący drony, chirurgiczne sankcje gospodarcze. Nowa wojna.

Lecz jedno się nie zmieniło i nie zmieni również w przyszłości: o wyniku batalii w Europie, na Bliskim Wschodzie czy w Azji Środkowej wciąż decydują pojedynczy szeregowcy piechoty i żołnierze sił specjalnych. Coraz lepiej wyekwipowani, wyszkoleni, działający w coraz mniejszych oddziałach. W 2030 roku najgroźniejszą bronią Ameryki, Rosji czy Chin będzie genetycznie „poprawiony" mężczyzna, odporny na ból, ubrany w lekki egzoszkielet, cały czas skomunikowany z dowództwem oraz latającym w okolicy zwiadowczym dronem. Wyposażony we wszelkie możliwe urządzenia elektroniczne ułatwiające zdobywanie informacji i poruszanie się po polu walki. Posługujący się automatycznym translatorem pozwalającym na porozumiewanie się z tubylcami we wrogim otoczeniu.

I trzymający w ręku jeszcze jeden „translator", jasno i dobitnie tłumaczący jego intencje: karabin maszynowy.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Materiał Promocyjny
Tajniki oszczędnościowych obligacji skarbowych. Możliwości na różne potrzeby
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Plus Minus
Tajemnice pod taflą wody