Zwodzeni przez szatana

Wiele świadectw rzekomego „życia po życiu” niesie ze sobą poważne zagrożenia dla wiary chrześcijańskiej. Brak obrazu piekła w tych wizjach może być skutkiem działania demonów.

Aktualizacja: 01.11.2014 07:16 Publikacja: 01.11.2014 01:14

Świetliste tunele i postaci, spotkania z bliskimi, którzy umarli wcześniej, aniołowie i Jezus oprowadzający „zmarłych" po niebie, nieskończona błogość i szczęście – tak w największym skrócie ma wyglądać świat „po drugiej stronie". Obraz taki wynika z opowieści tysięcy już ludzi, którzy przeżyli stan określany w literaturze jako near death experiences.

Wiedzę na jego temat spopularyzował przed wieloma już laty Raymond Moody w swoim bestsellerowym „Życiu po życiu", a obecnie piszą o nim dziesiątki chrześcijańskich apologetów oraz ludzi, którzy sami go przeżyli (najbardziej znanym z nich jest obecnie na całym świecie neurochirurg Eben Alexande, autor książki „Dowód"). I choć z niektórymi stwierdzeniami dotyczącymi doświadczeń osób, które przeżyły stan śmierci klinicznej i mózgowej trzeba się zapoznać, to jednocześnie warto mieć świadomość, że z punktu widzenia wiary „wiedza", jaką pozyskujemy od ludzi, którzy rzekomo byli „po drugiej stronie", może być niewiele warta, a ujmując rzecz jeszcze ostrzej: może być ona formą „duchowego zwiedzenia".

Chrześcijanin, który szuka wiedzy na temat życia po życiu, zamiast zaczytywać się w bestsellerach na temat stanów bliskich śmierci, powinien sięgnąć po katechizm albo po eseje kard. Josepha Ratzingera

Poza ciałem

To mocne (a postaram się je uzasadnić później) stwierdzenie w niczym nie zmienia faktu, że analiza badań osób, które doświadczyły stanów bliskich śmierci i które opowiadają o tym, co się z nimi wówczas działo, znacząco poszerza naszą wiedzę. Tyle że nie na temat „życia po życiu", ale na temat działania naszej świadomości i naszych mózgów. Biologowie i lekarze, posługując się naukową brzytwą Ockhama, już dawno oznajmili, że dusza ich nie zajmuje, że nie ma powodów, by uznać, że ma ona jakikolwiek związek z ludzką świadomością. Ta ostatnia ma zależeć wyłącznie od działania mózgu...

I właśnie te materialistyczne założenia falsyfikują doświadczenia ludzi „bliskich śmierci", co zresztą wykazała w piśmie „Lancet" grupa holenderskich uczonych pod kierunkiem Pima van Lommela. Z ich badań wynika, że wszystkie doświadczenia, o jakich mówią ludzie, którzy przeżyli near death experience, miały miejsce w sytuacji, gdy elektrokardiogram był płaski, co oznacza, że mózg nie pracował.

Nie da się zatem wyjaśnić „wizji" naturalistycznie. I bynajmniej nie chodzi tylko o „świetliste tunele" czy spotkania z bliskimi, ale także o doświadczenia znajdowania się poza własnym ciałem, obserwowania (i odnotowywania w pamięci tego, co się dostrzegło) sytuacji klinicznej, a także wiedzy na temat rozmaitych wydarzeń związanych z wypadkiem czy późniejszym leczeniem. Jeśli przyjąć, że to mózg jest źródłem świadomości, tego zwyczajnie nie da się wyjaśnić.

Stąd wniosek van Lommela, że nie sposób już obronić tezy, iż „aktywność mózgu jest jedynym źródłem świadomości". Opinię tę potwierdzają zresztą także badania nad bezmózgowcami. Wieloletnie obserwacje pozwalają na przykład stwierdzić, że noworodki, które nie mają mózgu, lecz jedynie jego pień, są w stanie reagować na muzykę (choć nie mają ośrodków mózgowych odpowiedzialnych za słuch).

Doskonałym unaocznieniem prawdziwości tego stwierdzenia jest historia Vicki opisana w najnowszej książce Antonio Socciego „Ci, którzy wrócili z zaświatów". Kobieta urodziła się, zdecydowanie przedwcześnie, z atrofią gałek ocznych i nerwu wzrokowego oraz niedorozwojem kory mózgowej odpowiedzialnej za widzenie. „Była to więc sytuacja, w której zobaczenie czegokolwiek było dla niej absolutnie niemożliwe. Vicki wiodła życie, nie widząc niczego, nawet w snach, żadnego obrazu i żadnych barw. Kompletnie nic" – opisuje jej historię Socci.

A jednak gdy w 1973 roku doznała wypadku samochodowego, podczas stanu bliskiego śmierci zaczęła widzieć. Najpierw dziewczynę na noszach (po jakimś czasie zorientowała się, że to ona sama), później jej obrączkę ślubną, a wreszcie, po przeniknięciu przez sufit szpitalny, szpital, kolory i wreszcie światło. A przypomnijmy, mówimy o osobie, która nigdy nie widziała i nie była w stanie nawet sobie wyobrazić, czym jest kolor czy światło.

Przestrzeń duchowa

Świadectwa takie, umocnione jeszcze dodatkowo badaniami medycznymi, które wykazują całkowity brak działania mózgu (jak w przypadku doktora Ebena Alexandra), pozwalają jasno stwierdzić, że sama aktywność mózgu czy szerzej: ludzkiej cielesności nie wystarczy do wyjaśnienia tajemnicy ludzkiej świadomości. Tym bardziej nie są one wystarczające do zrozumienia źródeł wiedzy, jaką niosą ze sobą osoby, które doświadczyły stanów bliskich śmierci. Aby je wyjaśnić, konieczne jest przyjęcie tezy o istnieniu niematerialnego aspektu człowieczeństwa, który w tradycji chrześcijańskiej (ale przecież sięgającej korzeniami do filozofii greckiej) określa się mianem duszy.

To ona jest – jak głęboko wierzą chrześcijanie – źródłem naszej konkretnej tożsamości i człowieczeństwa. Ona nie tylko formuje materialność i kształtuje naszą cielesność (której elementem jest mózg, niezmiernie ważny i skomplikowany, ale jednak tylko mechanizm), ale też stanowi o tym, że mimo nieustannych zmian, jakie zachodzą w naszym ciele (i umyśle również), wciąż pozostajemy sobą. Jest ona także tym, co stanowi – o czym pięknie pisał już Platon, a po nim liczni chrześcijańscy myśliciele ze św. Augustynem na czele – o naszym związku z boskością i przestrzenią duchową.

Jeśli pozwolimy duszy wyzwolić się z okowów grzechu (u Platona będzie to raczej wyzwolenie z cielesności, ale to dla odmiany jest teza nie do zaakceptowania z perspektywy chrześcijańskiej), to będzie ona w stanie wznieść się ku poznaniu rzeczy niebieskich i doświadczyć prawdy o naszej ludzkiej naturze. Takie doświadczenia są opisywane już przez św. Pawła, który wprost wskazuje, że miał momenty, gdy wznosił się ku niebiosom i doświadczał prawdy o nich. Mistyka chrześcijańska także pełna jest wzmianek o poznaniu duchowym i kontemplacji.

Nie brak zresztą, o czym też nie wolno zapominać, także dowodów na to, że i w innych tradycjach religijnych czy filozoficznych (by wspomnieć tylko Plotyna, który doświadczał zjednoczenia duszy z Jednią) ludzie, którzy oczyszczają swoje zmysły i umysł, koncentrując się na tym, co duchowe, mogą doświadczyć własnej duchowości i wiedzy z nią związanej.

Near death experiences, choć o wiele bardziej powszechne niż doświadczenia mistyczne, są więc – jak się zdaje – potwierdzeniem faktu, że człowiek poza ciałem ma również duszę. A może, by ująć rzecz bardziej naukowo, jedynym sensownym i racjonalnym wyjaśnieniem doświadczeń, z jakimi mamy do czynienia w ich przypadku, jest przyjęcie, że materia nie jest jedynym źródłem świadomości i człowieczeństwa, oraz uznanie, że istnieje przestrzeń duchowa, w którą wchodzą właśnie osoby w stanie bliskim śmierci.

Tyle że przyjęcie takiej tezy wcale nie musi oznaczać uznania, że ludzie, o których się mówi, że „przeżyli własną śmierć" – rzeczywiście ją przeżyli i w ten sposób stali się świadkami tego, co jest po drugiej stronie. Ich doświadczenia nie są i nie powinny być traktowane jako „dowód" (by posłużyć się tytułem książki Ebena Alexandra) na istnienie nieba czy wręcz opisem tego, jak ono w istocie wygląda.

Pogańska błogość

Aby to dobrze zrozumieć i uchwycić, trzeba się jednak odwołać nie tylko do nauk ścisłych, ale też do teologii chrześcijańskiej. Ta ostatnia nie pozostawia wątpliwości, że jeśli chodzi o rzeczy ostateczne, mamy do czynienia z dwoma zasadniczymi stanami po śmierci (i jednym stanem pośrednim). Człowiek po śmierci, i po sądzie, trafia zatem do nieba (stanu wiecznej szczęśliwości), czyśćca (który jest procesem oczyszczenia przed niebem) lub do piekła (jest to stan wiecznego cierpienia, od którego nie ma ucieczki).

Kłopot polega tylko na tym, że wśród ludzi, którzy doświadczyli stanów bliskich śmierci, niemal nie spotyka się osób, które doświadczyłyby możliwości potępienia. Wszyscy, lub niemal wszyscy, i to niezależnie od stanu ducha, w jakim odeszli z tego świata, doświadczają wyłącznie miłych przeżyć, błogości i pogodzenia z samymi sobą. Jednym słowem, doświadczenia te wskazują na raczej pogańską wizję „pól elizejskich", a nie chrześcijańską wizję rzeczy ostatecznych.

Istnieją oczywiście możliwe do pogodzenia z ortodoksją chrześcijańską wytłumaczenia takiej a nie innej treści „wizji" osób w stanach bliskich śmierci. Jedną z nich przedstawia Antonio Socci w cytowanej już książce, sugerując, że osoby, które doświadczyły w swoich wizytach po drugiej stronie wizji piekielnych, niechętnie się nimi dzielą, i dlatego powstaje – niepokojąca od dawna teologów chrześcijańskich – nierównowaga między świadectwami niebiańskiej szczęśliwości a możliwością istnienia piekła.

Innym wyjaśnieniem może być stwierdzenie, że osoby, o których mówimy, ostatecznie nie umarły (śmierć jest bowiem stanem nieodwracalnym, jeśli ktoś umarł, to nie żyje), lecz jedynie znajdowały się w jakimś przedsionku, w momencie (stanie) przed sądem i ostatecznym wyborem. Piekło i niebo mogą być stanami, które następują później, a nie od razu. Przyjęcie takiego rozwiązania oznaczałoby jednak, czego nie sposób pominąć w tych rozważaniach, że wizje osób „bliskich śmierci" zgoła nic nie mówią nam o tym, jak wygląda „życie po życiu", świadczą jedynie o tym, że istnieje dusza i życie duchowe.

Mocnym dowodem na wiarygodność tego drugiego wyjaśnienia jest także to, że wizje ludzi w stanach bliskich śmierci różnią się od siebie w zależności od tradycji religijnej, do której należą. Protestanci (a dowodów na to dostarcza wiele książek-świadectw protestanckich na temat doświadczania „życia po życiu") nie spotykają po drugiej stronie Matki Bożej, hinduistom często objawiają się ich bóstwa, a zwolennicy New Age widzą motyle... Owszem, istnieje pewna struktura, która owe „zjawienia" w pewien sposób łączy, ale równie wiele rzeczy je dzieli, a to oznacza, że nie mogą nas one odnosić do rzeczywistości ostatecznych, w których kategoria Prawdy ma jednak znaczenie ostateczne.

Uznanie, że doświadczenia bliskie śmierci odnoszą się do rzeczywistości duchowej, rozgrywają się w świecie ponadmaterialnym, rodzi jednak poważne konsekwencje duchowe. Chrześcijanie muszą bowiem mieć świadomość, że w sferze tej działa nie tylko Bóg, aniołowie czy święci, ale także duchy złe, zwodziciele. W stanie zawieszenia między życiem a śmiercią ich działanie może być szczególnie istotne i mocne.

Ostrzegał przed tym w znakomitej książce „Dusza po śmierci" o. Seraphin Rose. Ten prawosławny zakonnik pokazał, że brak wizji piekła, przekonanie, że „wszystko będzie dobrze", czy rozpropagowanie raczej ezoterycznej niż chrześcijańskiej wizji rzeczy ostatecznych może być właśnie skutkiem działania demonów, które zwodzą chrześcijan.

I nawet jeśli uznamy, że prawosławny teolog przesadza, warto mieć świadomość, że przynajmniej część ze świadectw rzekomego „życia po życiu" niesie ze sobą poważne zagrożenia dla wiary chrześcijańskiej. Być może najlepszym tego przykładem jest wspominana już książka Ebena Alexandra „Dowód" (wydana przez wydawnictwo Znak).

Nie ma sądu ani piekła?

Historia neurochirurga rozpoczyna się, jak większość tego rodzaju świadectw (a są ich na rynku dziesiątki), od wypadku. Tym razem nie jest to wypadek samochodowy, ale nagły atak zapalenia opon mózgowych wywołanego pałeczką okrężnicy. Choroba ta zniszczyła całkowicie jego korę mózgową, a to oznaczało koniec – przynajmniej według materialistycznego paradygmatu myślenia – możliwość odczuwania czegokolwiek, nie mówiąc już o myśleniu.

A jednak, co jest opisane ze szczegółami, dr Alexander miał poczucie przebywania w „niezwykle realnym świecie". Opisywał najpierw doświadczenie piekielne, ze zwierzęcymi, karykaturalnymi twarzami, które „jęczały lub skrzeczały, a potem znów znikały", co jakiś czas słyszał głuchy ryk, który „przechodził w niewyraźne, rytmiczne, monotonne melodie, które jednocześnie przerażały mnie i brzmiały upiornie znajomo, zupełnie jakbym kiedyś nie tylko je znał, lecz także nucił (...). Im bardziej odczuwałem własną odrębność – byt niezależny od otaczającego mnie chłodu, wilgoci i mroku – tym bardziej twarze, które z bulgotem wyłaniały się z ciemności, stawały się dla mnie odpychające i groźne" – pisał Alexander.

Dalszy ciąg jest już jednak mocno nietypowy, i z pewnością niewiele ma wspólnego z chrześcijaństwem. Oto do mężczyzny przybywa „dziewczyna na motylu" (motyl jest symbolem New Age), on wchodzi z nią w tunel i spotyka się z „Jądrem", które uznaje za Boga, któremu – w duchu pophinduizmu nadaje imię „Om".

A wraz z tym spotkaniem przychodzi wiedza (aż trudno nie uciec się do stwierdzenia, że chodzi tu o gnozę, która staje się fundamentem zbawienia). „Zrozumiałem, że stanowię część Boskiej istoty i że nic – zupełnie nic – nie może mi tego odebrać. Podejrzenie (z gruntu fałszywe), jakoby można nas oddzielić od Boga, leży u podstaw wszystkich lęków we wszechświecie, a lekiem na to – które otrzymałem częściowo w Tunelu, a całkowicie w Jądrze – było przekonanie, że nic i nikt nie może nas oderwać od Boga" – zauważa Eben Alexander.

Gnoza, której doświadcza neurochirurg, obejmuje także poznanie „struktury świata", w której wymieszane są dobro i zło, natury ciemnej materii, a także spotkanie z „lśniącymi kulami", które Alexander uznaje za „archetypy aniołów" w naszej kulturze.

Ten obraz niewiele ma wspólnego z chrześcijaństwem, jest raczej pomieszaniem ze sobą wątków New Age, pophinduizmu i płytkiego ezoteryzmu. Bóg, jakiego spotyka dr Alexander, nie jest, i co do tego nie można mieć wątpliwości, Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Próżno też szukać w niebie Alexandra Jezusa Chrystusa. Metafizyka świata neurochirurga niewiele ma także wspólnego z jego chrześcijańską wizją. Eben Alexander wyznaje bowiem doktrynę panenteizmu, w której wszechświat i Bóg są swoistą jednością, a rozpłynięcie się w niej (lub odkrycie, że jest się jej częścią) ma być naszym ostatecznym celem...

To z chrześcijaństwem nie ma nic wspólnego, może być jednak właśnie szatańskim zwiedzeniem, poprzez które demony mogą chcieć przekonać czytelników książek neurochirurga, że po drugiej stronie nie ma sądu czy piekła, jest jedynie „wszechogarniająca akceptacja", do której mamy dążyć przez medytację, najlepiej maksymalnie niedogmatyczną.

Śmierć jest ostateczna

Warto też zauważyć na koniec, że jeśli szukamy wiedzy na temat życia po śmierci, to akurat osoby, które przeżyły bliskie jej stany, nie są najlepszym źródłem. A powód jest niezmiernie prosty. Otóż osoby te żyją, a każda definicja śmierci zakłada, że jest ona stanem ostatecznym, od którego nie ma odwrotu. Jeśli osoby, które opisują swoje stany, żyją, znaczy to tyle, że nie umarły, a ich wiedza obejmuje co najwyżej stan bliski śmierci, ale nie stan samej śmierci.

Chrześcijanin zatem, który szuka wiedzy na temat życia po życiu, zamiast zaczytywać się w kolejnych bestsellerach na temat stanów bliskich śmierci, powinien raczej sięgnąć po katechizm Kościoła katolickiego albo znakomite eseje na ten temat kard. Josepha Ratzingera. Zawarta w nich wiedza nie będzie może tak bardzo spektakularna, ale z perspektywy wiary o wiele bardziej wiarygodna.

Doświadczenia bliskie śmierci, a także ich badania, mogą być jednak istotnym argumentem w dyskusjach z wulgarnymi materialistami, bowiem nawet jeśli uznać, że niemała część wizji jest zwodzeniem, a inne są tylko przedśmiertelnymi doświadczeniami rzeczywistości duchowej, to i tak rozgrywają się one w przestrzeni (stanie), której istnienia agresywny materializm czy pozytywizm naukowy nie jest w stanie przyjąć. A jednak on jest, i warto o tym pamiętać, nawet jeśli nie uważamy, że książki o życiu po życiu wnoszą coś do naszej wiedzy o rzeczach ostatecznych.

Autor jest doktorem filozofii, redaktorem naczelnym Telewizji Republika

Świetliste tunele i postaci, spotkania z bliskimi, którzy umarli wcześniej, aniołowie i Jezus oprowadzający „zmarłych" po niebie, nieskończona błogość i szczęście – tak w największym skrócie ma wyglądać świat „po drugiej stronie". Obraz taki wynika z opowieści tysięcy już ludzi, którzy przeżyli stan określany w literaturze jako near death experiences.

Wiedzę na jego temat spopularyzował przed wieloma już laty Raymond Moody w swoim bestsellerowym „Życiu po życiu", a obecnie piszą o nim dziesiątki chrześcijańskich apologetów oraz ludzi, którzy sami go przeżyli (najbardziej znanym z nich jest obecnie na całym świecie neurochirurg Eben Alexande, autor książki „Dowód"). I choć z niektórymi stwierdzeniami dotyczącymi doświadczeń osób, które przeżyły stan śmierci klinicznej i mózgowej trzeba się zapoznać, to jednocześnie warto mieć świadomość, że z punktu widzenia wiary „wiedza", jaką pozyskujemy od ludzi, którzy rzekomo byli „po drugiej stronie", może być niewiele warta, a ujmując rzecz jeszcze ostrzej: może być ona formą „duchowego zwiedzenia".

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Taka debata o aborcji nie jest ok
Plus Minus
„Dziennik wyjścia”: Rzeczywistość i nierzeczywistość
Plus Minus
Europejskie wybory kota w worku
Plus Minus
Waleczny skorpion
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa”, Jacek Kopciński, opowiada o „Diunie”, „Odysei” i Coetzeem