Tą okazją jest Puchar Davisa, impreza niegdyś kultowa, dziś coraz częściej lekceważona. Do tego stopnia, że gdy kilka lat temu podczas konferencji prasowej czołowy polski tenisista Łukasz Kubot zapewniał, że gra w reprezentacji jest jednym z jego priorytetów, i długo tłumaczył dlaczego, jeden młody dziennikarz szepnął do drugiego: „Ale o co mu chodzi z tym pucharem?".
A jeszcze pokoleniu Wojciecha Fibaka nie trzeba było tego tłumaczyć. Dziennikarzom i kibicom z tamtych lat też nie. Do dziś pamiętam, jak przed spotkaniem z Włochami na dawnych kortach Legii prawie nie było wolnego miejsca już dwie godziny przed pierwszym meczem, bo miał grać Fibak, bajeczny włoski technik Adriano Panatta i człowiek metronom nie do zamęczenia Corrado Barazzutti. W tym samym czasie, w drugiej połowie lat 70. (młodzież w tym kontekście dopisuje „ubiegłego wieku"), widzieliśmy też na Legii Bjoerna Borga, bo Polska spotykała się ze Szwecją. Cała Warszawa pytała najpierw, czy przyjedzie, a potem, czy zdąży wyjechać, bo śpieszył się na ważny turniej.
Bohaterem mojej sportowej bajki był wówczas Fibak – by go zobaczyć z dobrego miejsca, siedziałem na trybunach już od rana. Podziw dla niego nie brał się tylko z tego, że grał ładnie; miał jeszcze bardzo przeze mnie cenioną skłonność do wybierania na korcie najtrudniejszych rozwiązań. Proste wygrywanie interesowało go jakby mniej, Panattę zresztą też. To był tenis bajeczny i już wiedziałem, że wpadłem na zawsze i nie znajdę dla siebie piękniejszej gry.
Kiedy w roku 1991 zaczynałem pracę w „Rzeczpospolitej", powiedziałem, że moim marzeniem jest zobaczenie finału Pucharu Davisa. Dostałem bilet, pieniądze i życzenia, żebym się dobrze bawił. Takie to były czasy. Nigdy wcześniej ani później żadne życzenie związane z pracą nie spełniło się tak bardzo. Pojechałem na imprezę życia.
Mecz odbywał się w Lyonie, a to stolica francuskiej kuchni, więc dziennikarzom gotował Paul Bocuse, ale prawdziwa uczta była na korcie. Francuzi mieli wielki kłopot – kontuzjowany i bez formy był ich singlista nr 2 Henri Leconte. Kapitan zespołu Yannick Noah wystawił go jednak i ten lekkoduch, czasem niezbyt smaczny żartowniś, zagrał genialny mecz. Pokonał w pierwszym dniu w trzech setach Pete'a Samprasa, a potem w parze z Guy Forgetem zwyciężył w deblu. Kiedy w trzecim dniu z Samprasem wygrał również Forget i Francja zdobyła Puchar Davisa pierwszy raz po wojnie, byłem świadkiem radości, jakiej nigdy nie zapomnę. Płakali wszyscy – Leconte, Forget i Noah, który zaczynał tym meczem marsz na celebrycki szczyt, publiczność i francuscy dziennikarze. Później wielokrotnie rozmawiałem o tym z kolegami ze sportowej gazety „L'Equipe" i wszyscy mówili to samo: dopiero zwycięstwo piłkarzy na francuskim mundialu w roku 1998 było równie wzruszające.