Muszkieterowie wiecznie żywi - Mirosław Żukowski o Pucharze Davisa

Tenis to sport indywidualistów, którzy tylko kilka razy w roku stają się drużyną.

Publikacja: 21.11.2014 00:06

Mirosław Żukowski

Mirosław Żukowski

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompała

Tą okazją jest Puchar Davisa, impreza niegdyś kultowa, dziś coraz częściej lekceważona. Do tego stopnia, że gdy kilka lat temu podczas konferencji prasowej czołowy polski tenisista Łukasz Kubot zapewniał, że gra w reprezentacji jest jednym z jego priorytetów, i długo tłumaczył dlaczego, jeden młody dziennikarz szepnął do drugiego: „Ale o co mu chodzi z tym pucharem?".

A jeszcze pokoleniu Wojciecha Fibaka nie trzeba było tego tłumaczyć. Dziennikarzom i kibicom z tamtych lat też nie. Do dziś pamiętam, jak przed spotkaniem z Włochami na dawnych kortach Legii prawie nie było wolnego miejsca już dwie godziny przed pierwszym meczem, bo miał grać Fibak, bajeczny włoski technik Adriano Panatta i człowiek metronom nie do zamęczenia Corrado Barazzutti. W tym samym czasie, w drugiej połowie lat 70. (młodzież w tym kontekście dopisuje „ubiegłego wieku"), widzieliśmy też na Legii Bjoerna Borga, bo Polska spotykała się ze Szwecją. Cała Warszawa pytała najpierw, czy przyjedzie, a potem, czy zdąży wyjechać, bo śpieszył się na ważny turniej.

Bohaterem mojej sportowej bajki był wówczas Fibak – by go zobaczyć z dobrego miejsca, siedziałem na trybunach już od rana. Podziw dla niego nie brał się tylko z tego, że grał ładnie; miał jeszcze bardzo przeze mnie cenioną skłonność do wybierania na korcie najtrudniejszych rozwiązań. Proste wygrywanie interesowało go jakby mniej, Panattę zresztą też. To był tenis bajeczny i już wiedziałem, że wpadłem na zawsze i nie znajdę dla siebie piękniejszej gry.

Kiedy w roku 1991 zaczynałem pracę w „Rzeczpospolitej", powiedziałem, że moim marzeniem jest zobaczenie finału Pucharu Davisa. Dostałem bilet, pieniądze i życzenia, żebym się dobrze bawił. Takie to były czasy. Nigdy wcześniej ani później żadne życzenie związane z pracą nie spełniło się tak bardzo. Pojechałem na imprezę życia.

Mecz odbywał się w Lyonie, a to stolica francuskiej kuchni, więc dziennikarzom gotował Paul Bocuse, ale prawdziwa uczta była na korcie. Francuzi mieli wielki kłopot – kontuzjowany i bez formy był ich singlista nr 2 Henri Leconte. Kapitan zespołu Yannick Noah wystawił go jednak i ten lekkoduch, czasem niezbyt smaczny żartowniś, zagrał genialny mecz. Pokonał w pierwszym dniu w trzech setach Pete'a Samprasa, a potem w parze z Guy Forgetem zwyciężył w deblu. Kiedy w trzecim dniu z Samprasem wygrał również Forget i Francja zdobyła Puchar Davisa pierwszy raz po wojnie, byłem świadkiem radości, jakiej nigdy nie zapomnę. Płakali wszyscy – Leconte, Forget i Noah, który zaczynał tym meczem marsz na celebrycki szczyt, publiczność i francuscy dziennikarze. Później wielokrotnie rozmawiałem o tym z kolegami ze sportowej gazety „L'Equipe" i wszyscy mówili to samo: dopiero zwycięstwo piłkarzy na francuskim mundialu w roku 1998 było równie wzruszające.

Triumf w Lyonie mogli jeszcze zobaczyć dwaj z czwórki sławnych muszkieterów z lat 30., którzy jako pierwsi przywieźli z Ameryki Puchar Davisa do Paryża. To dla nich w rok zbudowano stadion im. Rolanda Garrosa, by mieli gdzie bronić trofeum. Tenisowa Francja wracała więc na swoje miejsce, dlatego była to nazajutrz główna wiadomość na pierwszych stronach gazet. Każdy wykształcony Francuz wiedział, kim byli Rene Lacoste, Jean Borotra, Henri Cochet i Jacques Brugnon – Czterej Muszkieterowie – i zdawał sobie sprawę, czego dokonali Leconte i Forget.

Po tamtym przeżyciu postanowiłem, że postaram się pojechać na każdy finał z udziałem Francuzów, bo mój stosunek do Pucharu Davisa tylko w tym kraju znajduje swe religijne uzasadnienie. Byłem w Paryżu, gdy Paul-Henri Mathieu przy stanie 2:2  przegrywał już praktycznie wygrany mecz z Rosjaninem Michaiłem Jużnym, a Borys Jelcyn wbiegł na kort z trybun pomimo wysiłków ochrony, by go powstrzymać. Byłem w Nicei, gdy Francja przegrywała z Australią prowadzoną przez legendarnego Johna Newcombe'a, a w sobotę w południe w centrum miasta nie można już było kupić „L'Equipe", pomimo że wydrukowali rekordowy nakład. Byłem w Belgradzie, gdy liżącą rany po wojnie Serbię do zwycięstwa poprowadził Novak Djoković, choć trybuny były w znacznej części francuskie. Nie udało mi się natomiast pojechać do Malmoe, gdzie Arnaud Boetsch w środku nocy ogrywał Szweda Nicklasa Kultiego, a dziennikarze z Francji przekroczyli wszelkie czasowe limity uzgodnione z drukarniami. Nie byłem też w Melbourne - tam,  ku zaskoczeniu wszystkich, Nicolas Escude z kolegami wygrali na trawie z Lleytonem Hewittem i Patem Rafterem.

Dlatego też, gdy się okazało, że Francuzi znów są w finale i zagrają ze Szwajcarią Rogera Federera, natychmiast kupiłem bilet do Lille, bo wiem, że przeżyję wielkie emocje w pomału zapominanej przez świat zabawie. Nikt tak jak Francuzi nie potrafił przechować tego mitu, bilety na kryty stadion piłkarski rozeszły się w internecie w sześć minut, a jeden z francuskich graczy Gael Monfils, pytany, czym dla niego jest ten mecz, powiedział po prostu: „To jest tak jak Wielki Szlem, tylko z kolegami".

Tą okazją jest Puchar Davisa, impreza niegdyś kultowa, dziś coraz częściej lekceważona. Do tego stopnia, że gdy kilka lat temu podczas konferencji prasowej czołowy polski tenisista Łukasz Kubot zapewniał, że gra w reprezentacji jest jednym z jego priorytetów, i długo tłumaczył dlaczego, jeden młody dziennikarz szepnął do drugiego: „Ale o co mu chodzi z tym pucharem?".

A jeszcze pokoleniu Wojciecha Fibaka nie trzeba było tego tłumaczyć. Dziennikarzom i kibicom z tamtych lat też nie. Do dziś pamiętam, jak przed spotkaniem z Włochami na dawnych kortach Legii prawie nie było wolnego miejsca już dwie godziny przed pierwszym meczem, bo miał grać Fibak, bajeczny włoski technik Adriano Panatta i człowiek metronom nie do zamęczenia Corrado Barazzutti. W tym samym czasie, w drugiej połowie lat 70. (młodzież w tym kontekście dopisuje „ubiegłego wieku"), widzieliśmy też na Legii Bjoerna Borga, bo Polska spotykała się ze Szwecją. Cała Warszawa pytała najpierw, czy przyjedzie, a potem, czy zdąży wyjechać, bo śpieszył się na ważny turniej.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy