Zaprowadziłem dziecko na trening tenisowy, żeby uzupełnić mizerną ofertę wychowania fizycznego w przedszkolu, a otrzymaliśmy z żoną kilka lat później chłopaka, który może zostać sportowcem. Może, bo właśnie teraz nadchodzi czas decydujących wyborów.
Turniej odbywał się latem w Wilnie. Zanosiło się na słabszą obsadę. Na wstępnej liście Adam był rozstawiony. Można było liczyć na punkty do rankingu, zwrot kosztów wyjazdu dzięki wprowadzonemu ponownie w ubiegłym roku przez Polski Związek Tenisowy (PZT) – świetnemu zresztą – programowi.
Na miejscu trochę się zaniepokoiliśmy. Na liście pojawił się Francuz. W eliminacjach w dwóch meczach stracił tylko kilka gemów. Wiedzieliśmy, że jeśli przemierzył tyle kilometrów, to nie po to, żeby oglądać ślady obecności armii Napoleona w Wilnie. Adam mógł się spotkać z Bryanem w ćwierćfinale. No i się spotkał. Początek meczu potwierdził nasz niepokój. 0:6, 0:3, choć nie po kilkunastu minutach, ale po godzinie. Piłka po każdym ataku Bryana spadała tam, gdzie powinna – w linię, narożnik. Precyzja, automatyzm w grze jak w niemieckim samochodzie, ale też piękno jak we francuskim.
Podszedłem do coacha. Zagaiłem rozmowę. – Nie przejmuj się. Powiem ci jedno: ten mecz nie ma żadnego znaczenia dla twojego syna, dla Bryana również. Liczy się to, co oni osiągną, kiedy ukończą 18 lat, w wieku juniora. Ale nawet wtedy będą się musieli cały czas doskonalić. A co ty myślisz, że Nishikori nie poprawia techniki, nie robią tego Nadal, Federer albo moja uczennica Szarapowa? – mówił.
Zauważyłem go od razu. Paradował w czapeczce i koszulce IMG Academy Bollettieri, wielką uwagę przykładał do przedmeczowych rozgrzewek – Jestem Hassan. Tak, z Florydy, od Nicka – przedstawił się. Sprawdziłem później na stronie internetowej. Nazywa się Hassan Chaouqi. Szkolił: Marię Szarapową, Martinę Hingis, siostry Williams, Jelenę Janković, Marka Philippousisa, Tommy'ego Haasa, Marcelo Riosa.... Ufff.