W kółko? A może nie? Może wcale tak nie jest? O ile cykl opisywany przez włoskich klasyków myśli politycznej całkiem nieźle sprawdza się w dojrzałych demokracjach Zachodu, o tyle im bardziej na Wschód, im bliżej kręgów politycznych infekowanych przez „cywilizację turańską”, tym mniej przystają do rzeczywistości schematy opracowane przez twórców teorii krążenia elit. Bo w istocie na Wschodzie od zawsze opozycji się nie tolerowało (zwłaszcza jeśli jej celem było przejęcie władzy), lecz ją wyrzynało. Klasykami tak pojmowanej polityki byli nie tylko Czyngis-chan czy Iwan Groźny, ale – w znacznie większym stopniu – Józef Stalin, Towarzysz Mao, Kim Ir Sen i ich następcy. Przykra sprawa Borysa Niemcowa potwierdza, że Władimir Putin jest ich godnym uczniem.
Zostawmy jednak Rosję na boku. Jej przystawalność do teorii krążenia elit jest widoczna gołym okiem, bardziej interesuje nas Polska. Czy zdajemy test z demokratycznej wizji Pareto i Moski? Czy nasza tradycja i współczesność przekonują, że polskie elity wymieniały się i wymieniają w zdrowym cyklu? Osobiście mam wiele wątpliwości.
Zacznijmy od historii. Pierwsza Rzeczpospolita z jej rokoszami, konfederacjami, samowolą magnacką czy liberum veto przypominała bardziej anarchiczne pandemonium niż system, którym rządzą stałe prawidła. Przypłaciliśmy to zresztą ponad setką lat zaborów, w trakcie których też raczej brak było przestrzeni do regularnego krążenia elit. Co prawda w Królestwie Polskim przez chwilę było to możliwe, ale przypadki Mickiewicza, Słowackiego i kilku jeszcze całkiem godnych Polaków pokazują, że zbyt intensywne krążenie wypychało wybitniejsze jednostki na emigrację. Nad Wisłą zostawali Drucki-Lubecki czy Wielopolski, ale zdrowego krążenia elit Polakom zaofiarować nie potrafili.