Wdowi grosz na haubicę

Zbiórka na Fundusz Obrony Narodowej dała obywatelom II RP – niezależnie od tego, czy byli to Huculi, chasydzi czy hrabiowie – doświadczenie żywego udziału we wspólnocie, w dzisiejszych czasach nieznane i niepojęte.

Publikacja: 29.03.2015 00:01

Dumni Wielkopolanie przydźwigali poniemiecki motocykl: zbiórka na FON w Mosinie

Dumni Wielkopolanie przydźwigali poniemiecki motocykl: zbiórka na FON w Mosinie

Foto: NAC

Zmienili w chwalbę, co mogło być chwałą / Konie ułańskie stąpały w paradzie" – pisał już na emigracji Czesław Miłosz, tocząc swoją niekończącą się zwadę z II Rzeczpospolitą. Nigdy chyba nie rozumiałem lepiej intensywności tego resentymentu, niż przeglądając zdjęcia i pamiątki z czasów zbiórki na Fundusz Obrony Narodowej. To zadęcie! Te niekończące się defilady i capstrzyki! Na trybunie nieodmiennie biskupi w pelerynkach (biskupi pomocniczy, bo pełnych już nie starczało) i panie pułkownikowe w etolach z lisów polarnych, więc nad całym placem barwy niemal narodowe: purpurowo i srebrno.

Pół miasta spędzone na uroczystość przekazania jednego kulomiotu! – a pamięć podsuwa obraz tejże taczanki walającej się w pół roku później w rowie. Dyplomy gratulacyjne malowane piórkiem, cieniowane skrzydła husarskie – ale w aktach donacyjnych ton tak pokorny, jakby dziesięcinę ze swoich magistrackich pensji oferowali potomkowie nie husarzy, lecz w najlepszym razie piechoty łanowej: „pokornie pozwalamy sobie wręczyć...". Białe rękawiczki podoficerów – a nie można było z tej bawełny zrobić, psiakrew, opatrunków jednorazowych?

Do tego wystawy już złożonych darów, jakby gombrowiczowski „pomnik nas samych, wokół którego będziemy chodzili". Naprawdę, nie trzeba być Twardochem ani Ziemkiewiczem, żeby zrozumieć żal i wściekłość tych, którzy przeżyli Wrzesień: na ganianie oficerów z uroczystości na uroczystość zżymał się sam generał Boruta-Spiechowicz.

W którymś momencie przychodzi opamiętanie i to nawet nie dlatego, że historyk powinien znajdować zrozumienie dla różnych stylów, zamiast je wyśmiewać: po prostu dlatego, że ściska się serce. Wśród darów na FON obrączki oficerów 4. Dywizjonu Artylerii Konnej w Suwałkach: jedne wytarte, niewiele grubsze od drutu, widać, że noszone przez drugie pokolenie, inne dukatowe, nieledwie chamskie, pomyślane jako lokata kapitału. Teraz leżą razem na grubym suknie, niezdarnie ułożone w kształt orła. Dzieci z Polskiej Szkoły w Lupeni (Rumunia) przekazują utarg ze sklepiku. Ziemianie – papierośnice.

Kęsy złomu, srebrne chochle

Dary, dary! Skrzypce Amatiego z XVII wieku, wytarte na brzegach chochle ze starych serwisów – a na ostatnim zdjęciu w archiwalnej teczce „robotnik rolny Władysław Kędzierski ze wsi Długie (powiat włocławski) przekazuje krowę, która stanowi cały jego majątek". Żadne surowce nie były zbyt poślednie, by wzmocnić siłę obronną państwa: „Polska corocznie sprowadza z zagranicy materiały, takie jak łom żelazny, szmaty, kości, płacąc za nie obcym miliony złotych" – karcił opieszałych Komitet Zbiórkowy FON w Wawrze.

A jeśli przyjrzeć się bliżej ofiarodawcom, roztoczy się przed nami niepowtarzalna panorama II Rzeczypospolitej: Nelly Strugowa, wdowa po pisarzu i dama w pretensjach, wysypuje z torebki wprost na biurko Stefana Starzyńskiego trzy kilogramy (!) biżuterii, włościanie z powiatu kosowskiego marzą o zbudowaniu z ich składek samolotu Hucuł, a syjoniści z partii Mizrachi skromnie przekazują na FON skarbonki pełne datków, które miały być przeznaczone na wykup sadów pomarańczowych pod Jaffą.

Wołowiną spod Włocławka można było jeszcze od biedy wykarmić pluton, jeśli krowę udało się, nim padła, przeprowadzić przez intendenturę i księgowość, ale co robić ze skrzypcami Amatiego – do baterii przeciwlotniczej je dyslokować czy do marynarki? A jeśli nie, to do jakiego antykwariatu je wstawić, kto ma zajmować się ich wyceną – minister, przypadkiem meloman, czy powołane ministerialnym rozporządzeniem „komisje szacunkowe" z udziałem specjalistów Banku Gospodarstwa Krajowego? Czy Fundusz Obrony Narodowej w ogóle miał sens gospodarczy – a jeśli nie gospodarczy, to jaki?

Historycy zajmujący się FON muszą zmierzyć się z wyzwaniem: jak atrakcyjnie opisać funkcjonowanie po trosze instytucji, po trosze akcji społecznej, bo Fundusz był przecież i tym, i tym? Można – i trzeba – przywołać daty i akty założycielskie: powołano FON dekretem prezydenta RP 9 kwietnia 1936 w obliczu chmur zbierających się nad Europą wersalską, z myślą o uzyskaniu dodatkowych środków na zakup uzbrojenia, ale też rozbudowę produkcji broni.

Potrzeba była oczywista – o utworzeniu podobnego funduszu myśleć miał już Marszałek – jak oczywista była dysproporcja w budżetach (ogólnych i wojskowych) Polski, państw ościennych i, szerzej, potęg europejskich: II RP przodowała, jeśli idzie o odsetek zasobów budżetowych wydawanych na obronę, u dołu tabeli znajdowała się jednak, jeśli idzie o wartość bezwzględną wydawanych kwot. W latach 1934–1935 na obronność wydawano aż 33 proc., w tym czasie Niemcy, Wielka Brytania i Francja zadowalały się wydatkami rzędu kilkunastu procent. W III RP szczytem marzeń są wydatki na armię rzędu 2 proc.

Orle pióro do kapelusza

Co w tej sytuacji składać się miało na Fundusz? Minister Spraw Wojskowych upoważniony był do sprzedaży na ten cel nieruchomości i innych dóbr będących w posiadaniu wojska, a więc działał trochę jak dzisiejsza Agencja Mienia Wojskowego. Przy tej okazji sprzedano m.in. spory kęs warszawskiego Pola Mokotowskiego. Trafiały też do FON pieniądze uzyskane przez Skarb Państwa w drodze pożyczek – i tak naprawdę z tych dwóch źródeł pochodziło gros środków.

Trzeba to powiedzieć bezlitośnie: składki instytucji i osób prywatnych stanowiły ułamek funduszy FON, przysłowiowy kwiatek do kożucha czy może raczej orle pióro do kapelusza podhalańskiego strzelca.

Dokładną kalkulację utrudnia fakt, że nie do końca wiadomo, jak liczyć: czy mówiąc o FON, uwzględniać również dary spływające na utworzony trzy lata wcześniej Fundusz Obrony Morskiej? A Pożyczka Obrony Przeciwlotniczej? W pamięci zbiorowej wszystkie zlały się w FON, ale w buchalterii funkcjonowały osobno.

Jak księgować dary napływające od instytucji? Być może powinniśmy uwzględniać tylko dary indywidualne? A jeśli wejść w zawiłości rozliczeń księgowych, skomplikowanych również tym, że do wybuchu wojny władze Ministerstwa Spraw Wojskowych nie zdołały sporządzić pełnych rozliczeń, znaczna zaś część istniejących zaginęła we wrześniu? Dr Marek Gieleciński, badacz zajmujący się Funduszem w sposób najbardziej systematyczny, zestawiwszy istniejące i własne szacunki, pozostawia nas w niepewności: składki „ludności" na FON wynieść mogły od kilkudziesięciu do 200 nawet mln złotych!

Zostańmy przy najskromniejszej, najlepiej udokumentowanej kwocie rzędu 50 mln przedwojennych złotych. Oczywiście na owe czasy była to fortuna – jednak maleje ona w zestawieniu z babilońską wielkością budżetów: składki indywidualne mogły stanowić od pięciu do w najlepszym razie, kilkunastu procent całego budżetu FON, ten zaś, wobec ogromnego zwiększenia wydatków na armię od połowy lat 30., stanowił – tu znów powołuję się na kalkulacje dr. Gielecińskiego – około dwóch piątych budżetu Ministerstwa Spraw Wojskowych ostatnich przedwojennych lat. Nie jest to mało: złotówki i grosze, trafiwszy do sejfów, stawały się anonimowe, ale danina składana na rzecz armii była wykorzystana, niczym szczypta złota dodawana do odlewanych dawniej dzwonów, przy zakupie ORP „Orzeł" i tankietek, karabinków i amunicji.

Skarb Narodowy

Postność rozliczeń i dociekań wynagradza nam z nawiązką wojenna a przede wszystkim może powojenna historia Funduszu pachnąca po trosze „Złotem dla zuchwałych", a po trosze bandycką aferą „Żelazo". Najbardziej dramatyczna jest historia tzw. złotego FON – wyodrębnionego na rozkaz Naczelnego Wodza w marcu 1939 roku zbioru biżuterii i zegarków ze szlachetnych kruszców, numizmatów (100 tysięcy monet!) i pamiątek patriotycznych. Ewakuacja słynnych 11 skrzyń z płonącej Warszawy przez Lublin, Lwów, Horodenkę i Kuty do Bukaresztu to zaledwie pierwszy akt dramatu: drugi to wojenne losy złota wysyłanego do Francji, lecz wobec jej klęski przechowywanego w Sudanie i w Dakarze aż do roku 1944, kiedy to trafiło do Londynu wprost do podziemi Hotelu Rubens. Trzeci akt – to samowolny akt „Komitetu Trzech" z 1947 roku: gen. Stanisław Tatar, płk Stanisław Nowicki i płk Marian Utnik postanowili przekazać dwustukilogramowy skarb władzom komunistycznym.

Do Warszawy złoty FON wrócił w lipcu 1947 roku drogą lotniczą, zamaskowany jako część żołnierskiego katafalku zmarłego w Londynie, a sprowadzanego do Polski generała Lucjana Żeligowskiego... To najbardziej pewnie łotrzykowska część tej historii, która dalej staje się banalnie łotrowska: złoty FON znalazł się w gestii wywiadu wojskowego, potem trafił jakoby do Narodowego Banku Polskiego. Tam podobno zegarki i monety przetapiano, „przekazywano na podarki do dyspozycji Kancelarii Prezydenta" i odsprzedawano do Desy tak skutecznie, że ani partyjna inspekcja, przeglądająca papiery po śmierci Bieruta, ani prokuratura i Komisja Obywatelska pod przewodnictwem prof. Gieysztora, usiłujące dojść prawdy w roku 1990, nie doliczyły się niczego. I kto wie, które z resortowych wnucząt suwa dziś smyczkiem po strunach Amatiego?

Jak się więc okazuje, precjoza mają swoje życie pośmiertne: w latach jednak „konstytucyjnego" istnienia, czyli do września 1939, cały Fundusz dałoby się opisać za pomocą dwóch właściwie narzędzi: tabeli sumującej wysokość dochodów oraz galerii pokwitowań, listów dziękczynnych i dyplomów gratulacyjnych wręczanych najbardziej zasłużonym ofiarodawcom. Może lepiej dałoby się dostrzec jego sens, patrząc nań z trochę bardziej odległej perspektywy: tradycji ofiarności na cele publiczne i wartości rządzących w II Rzeczypospolitej?

Ta pierwsza – ofiarność – jest stara jak świat, a przynajmniej jak źródła pisane, z których dowiadujemy się o fundowanych przez senatorów i starszyznę trierach bojowych, pocztach jazdy i oddziałach łuczników. Im dalej w przeszłość, tym bardziej beztroskie są zapiski buchalteryjne, wszystko tak naprawdę zaczyna się i kończy w jednej sakwie, ale i w starożytności klasycznej i w średniowieczu bez liku było sytuacji, gdy, niejako obok nieźle już funkcjonującego systemu podatkowego, nakładano daninę, gdy wymagała tego racja stanu miasta lub księstwa. Oprócz „danin" pojawiają się jednak rychło i zbiórki organizowane początkowo najczęściej wśród mieszczan lub duchowieństwa. Oczywiście, ich dobrowolność stoi pod znakiem zapytania, stanowiły też doskonałe pole dla publicznego pokazania się, presja opinii publicznej była niemała – niemniej jednak od klasycznego podatku odróżniała je deklarowana dobrowolność, a przynajmniej, ujmując to łagodniej, brak przymusu i sankcji karnych za niepoddanie się takiej powinności.

Nie inaczej było i w Rzeczypospolitej. Dźwięcznie brzmiące „subsidium charitativum", czyli „dobrowolna danina", to co prawda tylko eufemizm na określenie środków, które łożyło duchowieństwo na utrzymanie wojska w leżach zimowych – ale już z czasów najazdów tatarskich i moskiewskich zachowały się świadectwa o zbiórkach dokonywanych wśród mieszczaństwa oblężonych grodów. Niejeden pierścień z palca wrzucali do czapki pana kwestarza konfederaci barscy, zbierano wśród możnych i ubogich środki na insurekcję kościuszkowską i listopadową – ale swoiście polska tradycja (której warto by chyba poświęcić monografię!) zaczyna się w chwilę później, wraz z niemającą sobie równej „kwestą obywatelską" trwającą przed powstaniem styczniowym, jak i w jego trakcie. Prowadzona po dworach i kościołach przez „panie z towarzystwa" zbiórka na Rząd Narodowy nie miała żadnej sankcji prócz moralnej – i okazała się zdumiewająco skuteczna. To do tej siły nawiązał weteran powstania Agaton Giller, ogłaszając na raperswilskiej emigracji w 1877 r. apel o powołanie Skarbu Narodowego.

Kto zliczy, ile odtąd powstało tych Skarbów, choćby w latach poprzedzających wielką wojnę i w jej trakcie? Na pewno nawiązała do tradycji Skarbu Narodowego, powołując FON, rozkochana w powstaniu styczniowym sanacyjna II Rzeczpospolita. Utrzymała się ta tradycja przez ponad wiek: powojenna emigracja od Argentyny po Wielką Brytanię prowadziła kwesty na londyński Skarb Narodowy.

Ostatnim, niezbyt chyba udanym, ogniwem tej tradycji okazał się Fundusz Daru Narodowego powołany z inicjatywy doradców Tadeusza Mazowieckiego w listopadzie 1989 roku. Kto pamięta jeszcze hasło: „Nie stój, nie czekaj, pomóż", padające z ekranów telewizorów w czasie, gdy rozstrzeliwano Ceausescu?

Fundusz Daru Narodowego, powołany „w celu gromadzenia dobrowolnych środków finansowych z przeznaczeniem na wspieranie ochrony zdrowia i pomocy społecznej, ochrony środowiska oraz oświaty, nauki i kultury", doczekał się swojej ustawy, cyklu koncertów „Artyści dla Rzeczypospolitej" i celebryckiej aukcji zgromadzonych obrazów i biżuterii w Zamku Ostrogskich we wrześniu 1991 roku. Cicho o nim w annałach oświaty, nauki i kultury – w ostatnich latach dopytywało się o jego losy, zdaje się, że z miernym powodzeniem, kilku „obywatelskich" blogerów. Zamiast jednak biadać nad upadkiem obyczajów w Trzeciej RP, milej zająć się ich stanem w Drugiej.

Woalka w dymie strzelnicy

To bowiem jest ta druga perspektywa, w której warto się przyjrzeć FON-owi, traktując go jako jedno z ogniw „systemu mobilizacji obywatelskiej", który do dziś usiłujemy pojąć. Nie był on ani doskonały, ani przejrzysty: wyrastał po trosze z wierności tradycji, po trosze ze zrozumienia czekających Polskę wyzwań. Czysto „mobilizacyjny" i paramilitarny wymiar tego systemu najpełniej bodaj opisał przed kilku laty Jan Kęsik w pracy pod celnym tytułem „Naród pod bronią".

Rzeczywiście, o maksymalnym wykorzystaniu zasobów i rezerw społecznych myśleli przez całe dwudziestolecie w pierwszej kolejności wojskowi – nie obłąkani militaryści w rodzaju pułkownika Schwarzkopfa, niezapomnianego entuzjasty kroku defiladowego z „Paragrafu 22", lecz stratedzy patrzący na mapę polityczną Europy. To za ich sprawą reaktywowano Związek Strzelecki, tworzono struktury Przysposobienia Wojskowego, powołano na początku lat 20. Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Obronnego, a w połowie lat 30. najnowocześniejszą bodaj w Europie Akademię Wychowania Fizycznego.

Niektóre z tych inicjatyw mogą śmieszyć: niewiele pewnie było pożytku bojowego z uczestniczek Centralnych Kobiecych Zawodów Strzeleckich, które odbyły się w 1938 r. (na zdjęciu z zawodów marszałkowa Piłsudska spowita na pierwszym planie obłokami prochowego dymu, nieustraszenie poprawia woalkę). Ptaki, tak wytrwale trenowane przez Sekcję Kadrową Gołębi Pocztowych Związku Strzeleckiego, strzepnęła pewnie na ziemię pierwsza seria z messerschmitta; w najlepszym razie skończyły pierwszej wojennej zimy w brytfankach.

Nie idzie jednak o sam potencjał mobilizacyjny, ale o pewne ukryte, przedustawne przekonanie, które świetnie udało się ukazać przed kilku laty Agnieszce Rybak w „portrecie równoległym" trzech urodzonych w roku 1918 rówieśników II RP: kolejarskiego syna Czesława Blicharskiego, półsieroty z Woli Edmunda Baranowskiego i beniaminka sanacyjnego ministra Wacława Gluth-Nowowiejskiego. Nieważne, czy jedli chleb z cukrem czy mieszkali w willach z ogrodem: dla wszystkich trzech wymiar powinności, spełnianej już to w zbiórce złomu, już to w ćwiczeniach na strzelnicy, był czymś oczywistym. Działo się tak za sprawą przekonania o obiektywnym istnieniu pewnej wspólnoty i o tym, że ma ona pewne łatwo rozpoznawalne potrzeby: ów „interes narodowy", narodowy nie w sensie wąsko etnicznym, lecz w znaczeniu „narodu politycznego".

Ta idea ofiary składanej na rzecz państwa, czyli instytucji powołanej do obrony wspólnoty, została straszliwie znieprawiona i można zrozumieć żywą wobec niej nieufność. Liberalna myśl o traktowaniu państwa z dystansem, o potrzebie obrony swojej autonomii wobec Lewiatana nastającego na majątki i niezależność myślenia, jest stara jak świat, a przynajmniej jak pisma Locke'a.

Wiek XX, kiedy to najpierw państwa pchnęły miliony ludzi do okopów, w dwadzieścia lat później zaś kilka najpotężniejszych spośród nich podjęło skuteczne próby zagłodzenia, zagazowania i rozstrzelania niemałej części swoich „obywateli", przyczynił się niemało do ugruntowania tej nieufności. Trudno mi jednak uwierzyć, by szansonistka Maria Peszek sformułowała głośne zdanie, jedno z najbardziej obelżywych, jakie można sobie wyobrazić w polszczyźnie, po lekturze Camusa, Koestlera i Sołżenicyna. Żeby powiedzieć: „nie oddałabym ci, Polsko, ani jednej kropli krwi", nie trzeba aż tyle wiedzy: owszem, potrzeba mnóstwa niewiedzy.

Złom żelazny, śmiech pokoleń

W niespisanej po dziś dzień historii Funduszu Obrony Narodowej najbardziej może przyciągają uwagę nie obrączki i chochle. Wobec bezmiaru obowiązków nawet przywiązane do ceremonii Ministerstwo Spraw Wojskowych zarządziło, by dyplomy gratulacyjne wręczać „jedynie ofiarodawcom kwot powyżej dziesięciu złotych polskich". Nie mieli więc co na nie liczyć Huculi, syjoniści ani kolejarscy synowie spod Tarnopola: a jednak, jak wynika z zachowanych akt, blisko dwie trzecie składek na FON pochodzą właśnie z takich donacji, najtrudniejszych do udokumentowania: zbiórek do szkolnej skarbonki, wpływów ze sprzedawanych najmłodszym kolorowych znaczków, które naklejało się na planszę z konturem statku czy samolotu.

Nie sposób nie pomyśleć w tej sytuacji o „wdowim groszu" z Ewangelii Łukasza. Mądrzy kaznodzieje, komentując przypowieść o dwóch zaśniedziałych monetach (bo na jeden „grosz" trzeba było w rzymskiej prowincji dwóch najmniejszych monet, zwanych z grecka leptonami!), podkreślają, że nawet w tej osobliwej wymianie między Bogiem a człowiekiem otrzymuje się tyle, ile się dało, a przynajmniej, że te dwie wielkości pozostają ze sobą w pewnej proporcji. Wdowa otrzymała tak wiele – wstęp do Królestwa! – właśnie dlatego, że ofiarowała wszystko, co posiadała, wszystko, co dawało jej jakąkolwiek pewność jutra.

Sprawy boskie i ziemskie rządzą się, rzecz jasna, innymi prawami: można jednak chyba zaryzykować tezę, że Huculi, chasydzi i hrabiowie, spoceni przy zbiórce złomu czy szmat, ofiarowujący z niepojętym dziś gestem 20 groszy albo 20 tysięcy otrzymywali w zamian doświadczenie żywego i mocnego udziału we wspólnocie: doświadczenie nieznane i niepojęte dla dzisiejszych wykorzenionych, telewizyjnych szyderców.

—współpraca Małgorzata Urbańska

Plus Minus
Najpiękniejszy wysiłek
Plus Minus
Odyseja władców lodu
Plus Minus
Marcin Kilanowski: Gotowi ustąpić miejsca w kolejce?
Plus Minus
„Al-Asad. Triumf tyranii”: Spokój dyktatora w obliczu Arabskiej Wiosny
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Piotr Trudnowski: Decydująca może być refleksja, czy ja ufam temu politykowi
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego