Dlaczego?
Proszę to sobie wyobrazić na przykładzie lekkiej atletyki, kiedy do biegu na sto metrów dołożyliby jeszcze bieg przez płotki i maraton. Bouldery to właśnie takie płotki, a prowadzenia – maraton. Jeżeli całe życie wspinasz się z liną, trenując lub boulderując, to na czasówce jakoś sobie poradzisz. U nas przecież droga jest zawsze taka sama, więc na przeciętnym poziomie, ale zawsze jakoś dojdziesz na samą górę. Nie będzie z tego rekordu świata, ale uzbierane punkty w klasyfikacji generalnej mogą przynieść sukces. A ja, całe życie zajmując się sprintem, nie jestem w stanie przez dwa lata nadrobić dystansu, jaki dzieli mnie do moich rywalek z innych konkurencji, a jeszcze mogę sobie zaszkodzić w tym, w czym jestem najlepsza. Przykładem jest tutaj Francuzka Anouck Jaubert, która poświęciła ostatnie lata na przygotowania pod igrzyska, odbiło się to na jej bieganiu i właśnie przez przegraną w czasówce ze mną w eliminacjach w formacie łączonym nie zakwalifikowała się do Tokio na igrzyska olimpijskie. Ma jeszcze dwie szanse, najbliższą w grudniu we Francji.
Jest pani rozczarowana, że czasówki nie będzie na igrzyskach jako osobnej konkurencji?
Chyba nie mogę czuć się rozczarowana, bo wiem, że federacja zdecydowała się na format łączony, wybierając mniejsze zło. Gdzieś tam jest nadzieja na to, że w 2024 roku na igrzyskach w Paryżu stanę przed szansą, by pokazać, na co mnie stać. Jest już wstępna decyzja, że będziemy mieli więcej kompletów medali, konkurencje zostaną rozłączone i będzie większy limit zawodników. To dla nas świetna wiadomość. Za rok w Tokio zrobię wszystko, żeby utrzymać czasówkę na swoim poziomie, mam 12 miesięcy, żeby podciągnąć się w pozostałych dwóch konkurencjach. I tak czuję się wielką szczęściarą, przecież zawsze podkreślałam, że sama kwalifikacja na igrzyska będzie wielkim wyczynem. Mówię zupełnie szczerze – nie spodziewałam się, że mój występ na mistrzostwach świata zakończy się kwalifikacją.
Wybierając taką dyscyplinę, jako dziecko zapewne o igrzyskach nawet pani nie marzyła.
Wiedziałam, co robię. To nie był sport olimpijski i nawet nigdy nie śniłam, że to się zmieni. Nie zastanawiałam się nad tym, to nie był mój cel. Teraz, kiedy dowiedziałam się, że pojadę na igrzyska, na początku wcale w to nie wierzyłam. Dopiero później zaczęłam płakać ze szczęścia. To dla mnie jakaś abstrakcja, scenariusz z marzeń, których nawet nie śmiałam mieć. Gdzieś tam daleko pojawiały się myśli, że może jakimś cudem, przez limity zawodników, uda mi się zakwalifikować, ale nie wierzyłam, że jest realna szansa, by zdobyć kwalifikację w Tokio. Za rok tu wracam, to fantastyczne uczucie. Cieszę się też, że zostało trochę czasu, by nie tracąc swojej siły w czasówce, wejść na zdecydowanie wyższy poziom w boulderingu i prowadzeniu.
Co to jest „zdecydowanie wyższy poziom"? Gdzie jest limit?
Nie mam pojęcia, ciężkie zadanie. Na pewno nie jestem w stanie konkurować z fenomenalną Słowenką Janją Gambert, to nie ta klasa. Janja jest na absolutnym szczycie, jeśli chodzi o te dwie konkurencje. Ale utrzymując się na takim poziomie, na jakim teraz jestem w sprincie i poprawiając wyniki w pozostałych częściach trójboju, jestem w stanie powalczyć o dobry wynik w klasyfikacji generalnej. Końcowy przelicznik powstaje w wyniku mnożenia przez siebie miejsc z kolejnych trzech konkurencji.
Można jaśniej?
Jeśli będę pierwsza w czasówce, to przez jeden mnożę miejsca, jakie uzyskam w boulderingu i prowadzeniu. Im mniejszy wynik na koniec, tym wyższe miejsce. To oznacza, że lepiej być najlepszym w jednej konkurencji i przeciętnym w dwóch pozostałych, niż tylko dobrym we wszystkich trzech. Średnie wyniki w każdym ze startów sprawią, że współczynnik będzie wysoki. To wszystko powoduje, że turniej olimpijski w formacie łączonym będzie trochę jak gra w szachy. Oczywiście mogę sobie coś zaplanować, ale w konkretne miejsca mogą celować także moje rywalki – tak, żeby w klasyfikacji końcowej wypaść jak najlepiej.
Ile czasu poświęca pani na trening, biorąc pod uwagę, że ciągle pracuje pani jako nauczyciel wychowania fizycznego?
Teraz idę na rok bezpłatnego urlopu. Wspinanie stało się moją pracą na pełen etat. Trenować trzeba coraz więcej, bo poziom jest coraz wyższy, a po obronie tytułu mistrzowskiego trzeba wziąć się do przygotowań do igrzysk. Urlop pozwoli mi się skoncentrować na tym, co teraz najważniejsze. To, co mnie czeka przed Tokio, na pewno będzie się różniło od tego, co było wcześniej. Normalnie w tygodniu cztery razy chodzę na ściankę, cztery, pięć razy na siłownię, wszystko zależy od etapu przygotowań, na jakim się znajduję.
Ma pani jakąś specjalną dietę? Jest jakaś idealna waga dla wspinacza?
Każdy jest inny, każdy wie, co jest dla niego najlepsze, co jeść, by jednocześnie zachować szybkość i mieć siłę. Odżywiam się racjonalnie i zdrowo: jem mięso, ryby, warzywa. Właściwie to jem wszystko.
Ciężko jest w takim związku, gdzie trener jest jednocześnie mężem?
Na pewno nie jest łatwo, ale wydaje mi się, że i tak jestem w lepszej sytuacji niż Mateusz. On musi wiedzieć, kiedy i w jakiej roli jest bardziej potrzebny – kiedy być czułym mężem, a kiedy przykręcić śrubę jako trener. Ma mnie 24 godziny na dobę, ze wszystkimi humorkami, musi znosić każdy mój gorszy moment. I cały czas jest obok.
Ma pani trudny charakter?
Dotarły do mnie plotki, że tak.
Jest pani uparta, zawzięta, najmądrzejsza na świecie?
Posiadam wszystkie cechy, które teraz pan wymienił. Zawsze parłam do celu, miałam swoje zdanie, lubiłam udowadniać, że mam rację. Lubiłam i musiałam wygrywać. Takie cechy w sporcie są potrzebne, w życiu codziennym często przeszkadzają.
Ma pani jakieś metody radzenia sobie ze stresem?
Na co dzień go nie odczuwam. Czuję, że coś się zbliża, kiedy wyjeżdżam na zawody, ostatni tydzień chodzę trochę zdenerwowana, ale nie jest tak, że nie mogę skupić się na normalnych zajęciach i obowiązkach. Przed zawodami szukam wyciszenia – pewnie jak wszyscy sportowcy – zakładam na uszy słuchawki i staram się wyłączyć. Nie jest to muzyka przypadkowa, ale nie potrafię jej określić. To są utwory, które kojarzą mi się z pozytywnymi rzeczami.
Skoro jeden błąd oznacza porażkę, czy lęk pani nie paraliżuje?
To była moja obsesja na początku, bardzo się bałam, że jeden niepewny ruch może zmarnować całe przygotowania. Z wiekiem i doświadczeniem zaczęłam jednak lepiej radzić sobie ze strachem – odwracam się od niego, skupiam na czymś innym, nie wizualizuję sobie błędu, bo wiem, że wszystko przećwiczyłam najlepiej, jak tylko się dało. Oczywiście błędy się przytrafiają, ale to nie jest koniec świata.
Co czuje pani, gdy w trakcie rywalizacji widzi już tylko stopy rywalki?
To widok przegranych marzeń. Tyle że ostatnie mistrzostwa pokazały mi, że nie zawsze tak jest. W Tokio uśmiechnęło się do mnie szczęście. W walce z Chinką w drodze do finału popełniłam błąd na samym starcie, ale miałam w sobie taką wolę zwycięstwa, że zaczęłam ją gonić, licząc na to, że i ona gdzieś się pomyli. Pomyliła się, a ja weszłam do finału, a później obroniłam mistrzostwo.
Wynikiem 7,129 sekundy ustanowiła pani rekord Polski. Czy przy takim czasie rywalizacji możliwa jest w ogóle jakaś taktyka?
Nie ma czasu na taktykę, na żadne „teraz szybciej" i „teraz wolniej". Od pierwszego do ostatniego ruchu ciśniesz na maksa. Tak jak w sprincie na bieżni, cały czas utrzymujesz największą szybkość, na jaką cię stać.
Wyglądacie podczas biegu jak superbohaterowie...
Słyszałam to porównanie. Jak SpiderMani. Rzeczywiście, jest podobieństwo.
Tak widowiskowy sport ma szansę na większą popularność w Polsce?
Wydaje mi się, że już cieszymy się większym zainteresowaniem kibiców. Chyba dlatego, że nasza dyscyplina wchodzi do programu igrzysk, no i dlatego, że ktoś z Polaków uzyskał kwalifikacje. Piłce nożnej na pewno nie dorównamy, ale z tym to akurat każdy sport ma ciężko. Czy to lekka atletyka, czy siatkówka – do futbolu nawet nie ma co się porównywać. Tak będzie zawsze. Ale igrzyska w Tokio mogą nam bardzo pomóc, bo kibice dowiedzą się chociaż, że w ogóle istnieje coś takiego, jak wspinaczka sportowa, poznają jej zasady. Może się zainteresują.
Gdzie wasze zawody ogląda najwięcej kibiców?
Nasza dyscyplina jest bardzo popularna w Chinach. Pamiętam też mistrzostwa świata w Paryżu w 2016 roku, kiedy hala Bercy była pełna. Rok temu w Innsbrucku też trybuny zapełniły się błyskawicznie. Widać było, że całe miasto żyje naszymi zawodami. W Europie wspinanie jest coraz popularniejsze, ale na pewno Francja i Austria to ścisła czołówka.
Pani lubi się tylko wspinać czy też chodzić po górach?
Przede wszystkim kocham sport. Przez sześć lat trenowałam pływanie, w szkole podstawowej. W gimnazjum już nie chciałam, więc musiałam znaleźć sobie jakąś inną pasję, nową motywację, żebym miała czym się zająć w czasie wolnym. Moja starsza siostra Gosia zaczęła się wspinać wcześniej niż ja i zawsze patrzyłam na nią z podziwem. Myślałam, że też bym tak chciała i w końcu poszłam jej śladem i trafiłam na ściankę. Było mi o tyle łatwiej, że ściankę wspinaczkową miałyśmy w swojej szkole w Lublinie, w sekcji Uczniowskiego Klubu Sportowego Skarpa.
Nie odpowiedziała pani, jak to jest z tymi górami.
Jak jestem gdzieś w górach, to przy okazji mogę się przejść, ale za bardzo nie mam na to czasu. Myślę, że miłość do gór przyjdzie później.
Kibice w Polsce traktują panią już jako sportowca pełną gębą czy jednak ciągle jako ciekawostkę?
Myślę, że rok temu byłam jeszcze ciekawostką. Sport nieolimpijski traktowany jest u nas trochę niepoważnie, jako hobby. Teraz, kiedy wspinanie będzie na igrzyskach, a mnie udało się wywalczyć kwalifikację, to może się zmienić.
redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95