Aleksandra Mirosław: W drodze na szczyt cisnę na maksa

Wybierając wspinaczkę sportową, wiedziałam, co robię. To nie był sport olimpijski i nigdy nawet nie śniłam, że to się zmieni. Teraz, kiedy dowiedziałam się, że pojadę na igrzyska, na początku nie wierzyłam. Dopiero później zaczęłam płakać ze szczęścia – mówi Michałowi Kołodziejczykowi dwukrotna mistrzyni świata Aleksandra Mirosław.

Aktualizacja: 23.08.2019 16:53 Publikacja: 23.08.2019 00:01

Aleksandra Mirosław: W drodze na szczyt cisnę na maksa

Foto: PAP

Plus Minus: Jak jest na szczycie?

Rok temu w Innsbrucku, kiedy po raz pierwszy zdobywałam mistrzostwo świata, towarzyszyły mi zupełnie inne uczucia niż teraz, kiedy je obroniłam. Wtedy myślałam, że trudniej wejść na szczyt, teraz wiem, że trudniej było zwyciężyć po raz drugi.

Dlaczego?

Walka o złoto w tym roku była zdecydowanie trudniejsza wcale nie dlatego, że rywalki były szybsze, ja też byłam szybsza w porównaniu z ubiegłym sezonem, ale dlatego, że doszła kwestia psychiki. Sukces sprzed tygodnia z Tokio osiągnęłam nie tylko dzięki przygotowaniu fizycznemu, ale również umiejętności opanowania nerwów i stresu. Ciężko mi było na początku się skupić. Nie wszystko było idealnie, jak na wcześniejszych zawodach, pojawiały się błędy, musiałam się zresetować, uspokoić myśli i później poleciało.

Z czego wynikały te większe trudności? Nałożyła pani na siebie za dużą presję?

Chyba tak. Wspinaczki na czas rozgrywają się też w głowie. Niezbędne jest dobre nastawienie do startu, bo nie można sobie pozwolić nawet na najmniejszy błąd. Sytuacja, w jakiej się znalazłam, była dla mnie nowa, musiałam się w niej jakoś odnaleźć. Teraz mogłabym powiedzieć, że następne mistrzostwa będą dla mnie łatwiejsze, bo przecież już wiem, jak obronić tytuł. Ale byłoby to głupie gdybanie, to będzie znowu inny poziom. Na razie cieszę się z tego, co mam, powoli do mnie dociera, czego dokonałam.

Jest pani pewna siebie?

Tak mi się wydaje, raczej jestem typem dominatorki. Mam swoje zdanie, bardzo silny charakter. Może w podejmowaniu decyzji w życiu codziennym nie jestem najlepsza, ale jeśli chodzi o sport – jestem zdecydowana i jeśli już w coś wchodzę, to na sto procent. Nie uznaję żadnych półśrodków, potrafię się poświęcić, żeby odnieść sukces i spełnić marzenia.

Staje pani przed lustrem i myśli sobie: „Jestem mistrzynią, jestem najlepsza"?

Nigdy mi się jeszcze taka sytuacja nie zdarzyła. Cieszę się z tego, co osiągnęłam i chyba najbardziej żałuję, że te chwile triumfu trwają tak krótko. Jednej imprezie poświęca się rok ciężkich treningów, a później przychodzi godzina finału i już jest po wszystkim. Wiem, ile kosztowało mnie to sił, wiem, jak długa to była droga, ale kiedy patrzę na medal, na puchar, nie przychodzą myśli o tym, że jestem najlepsza, jestem po prostu dumna, że udało się zrealizować plan.

Powiedziała pani kiedyś, że kiedy zaczyna się wspinać głowa, a nie mięśnie, to o zwycięstwo jest dużo trudniej. Jak to rozumieć?

Każdy jest inny, nie chcę brzmieć jak głos dyscypliny. Wspinam się jednak od 12 lat i mogę mówić o swoich doświadczeniach. Jeśli w mojej głowie w trakcie startu pojawiała się najdrobniejsza myśl, to natychmiast przychodził błąd. Trzeba być skupionym na wyłączniku czasu, którego musisz dotknąć na samej górze. Nie można dopuścić do głowy żadnego innego bodźca, który będzie cię rozpraszał. Najdrobniejsze odwrócenie uwagi sprawi, że przegrasz. Być może to charakterystyczne dla wszystkich sportów, w których najważniejsza jest precyzja. Serię ruchów dopracowanych co do centymetra łatwo zburzyć jednym nierozsądnym zachowaniem.

To o czym pani myśli, żeby nie myśleć?

Wychodząc ze strefy startu do biegu, który poprzedza wspinaczkę, patrzę tylko na to, co się wokół mnie dzieje. Widzę, że podpinają mi linę, bo moja konkurencja wymaga asekuracji. Zawsze robię to samo, całą sekwencję, dlatego muszę myśleć tylko o kolejnym kroku, ruchu ręką, nogą. Musiałam nauczyć się być takim robotem. Każde machnięcie ręką ma u mnie jakiś cel, zawsze jest takie samo. Powielane jest cały czas, w kółko. Nie ma milimetra na coś nowego. Wszystko wykonuję już chyba podświadomie, to jest automat.

Rozumiem, że ścianka zawsze jest taka sama?

Tak, jest ustandaryzowana, to znaczy, że jej kąt nachylenia, faktura, czyli to, jak bardzo jest chropowata, czy też układ chwytów i odległości między nimi na każdych zawodach jest identyczny. Na co dzień również trenuję na takiej ściance. Z tego powodu czasówki to bardzo wymierna konkurencja, dobrze wiesz, na ile tak naprawdę cię stać.

Znacie się z rywalkami? Lubicie?

Różnie z tym bywa, ale środowisko wspinaczkowe jest na tyle małe, że wszyscy raczej się kojarzą, zwłaszcza w poszczególnych konkurencjach. Znam wszystkie dziewczyny, z którymi rywalizowałam na mistrzostwach świata. Z kilkoma od kilku lat regularnie się kontaktuję, z niektórymi wymieniam tylko grzeczne „cześć" przed startem. Ale nie jest tak, że którejś specjalnie nie lubię i gdy tylko ją widzę, to od razu pojawiają mi się w głowie negatywne myśli. Albo kogoś lubię i jestem z nim w bardzo dobrych relacjach, albo jest mi zupełnie obojętny.

Skoro trenuje pani ciągle na takich samych ściankach, to czy nie bywa to nudne?

Warunki treningowe niby cały czas mamy takie same, bo rzeczywiście ścianka jest identyczna, ale w moim przypadku to wygląda trochę inaczej.

To znaczy jak?

Trenuję u strażaków. Normalnie, w jednostce straży pożarnej w Lublinie. Tam mam odpowiednie miejsce, ale warunki są zmienne. Raz przyjdą strażacy i zagadają, raz nie, raz policja za ścianą rozgrywa mecz piłki nożnej, innym razem jest cicho. Czasami jestem sama, ale bywa, że jest sporo ludzi. To są zmienne bodźce, podobnie jak temperatura. To stara hala, więc zimą jest zimno, a latem bardzo gorąco. Na pewno nie mogę narzekać na monotonię.

Strażacy są pani największymi kibicami?

Tak, i to jest bardzo fajne. Kiedy przychodzę na trening, zawsze mnie ktoś przywita, dobrze się znamy. Mogę przyjść o każdej porze – nad ranem czy w środku nocy, w święto, albo późnym wieczorem. Tam przecież zawsze ktoś jest, jednostka nie jest zamykana. Koledzy czasami przychodzą do mnie i o coś podpytają albo zwyczajnie po ludzku sobie pogadamy. Zdarza się, że trochę mi przeszkadzają. Bywa, że trenujemy razem. Ja swoje, a oni obok przechodzą jakiś kurs wysokościowy.

Na akcję jeszcze pani nie zabrali?

Nie, ale wiele razy słyszałam, jak wyjeżdżają do pożaru.

Taki opis treningów w jednostce brzmi fajnie w rozmowie, ale jednocześnie – niezbyt profesjonalnie. Jest pani kolejnym przykładem sportowca, który osiągnął sukces siłą woli, bez niczyjej pomocy?

To była moja decyzja, którą podjęłam pięć lat temu, zmieniając klub i trenera. Nowy trener pojawił się wtedy w moim życiu i zostanie już na stałe, bo teraz jest moim mężem. Ma trudną rolę, bo przecież w domu musi też bywać partnerem, dawać wsparcie, kiedy jest ciężko, a podczas treningów musi być wymagający. Ale dlatego nie mogę powiedzieć, że osiągnęłam sukces sama, bez niczyjej pomocy. Kiedy jest źle, kiedy nic mi nie wychodzi i na nic nie mam siły, to zawsze blisko mam drugą osobę, która w domu przytuli, a jako trener zmotywuje do pracy. Nie zostałam sama, czuję duże wsparcie. Myślę, że bez Mateusza byłoby mi bardzo ciężko.

Broniąc niedawno mistrzostwa świata w Tokio, wywalczyła pani kwalifikację olimpijską na igrzyska, które w tym samym miejscu odbędą się za rok. Na igrzyskach nie będzie pani konkurencji.

Będzie, ale tylko jako część całości.

Proszę wyjaśnić.

Trzy lata temu Międzynarodowy Komitet Olimpijski podjął decyzję, że wspinaczka sportowa wejdzie do programu igrzysk. Poinformował jednocześnie, że mamy tylko jeden komplet medali. I tu pojawił się problem, bo w naszej dyscyplinie są trzy konkurencje. Międzynarodowa Federacja Wspinaczki Sportowej (IFSC), żeby wszyscy byli zadowoleni i żeby nikogo nie skrzywdzić, postanowiła połączyć je w format łączony (ang. combine). Na igrzyskach w Tokio medale przyznawane będą tym, którzy najlepiej poradzili sobie w sprincie, boulderach i prowadzeniach. Jako sprinter jestem w najtrudniejszej sytuacji.

Dlaczego?

Proszę to sobie wyobrazić na przykładzie lekkiej atletyki, kiedy do biegu na sto metrów dołożyliby jeszcze bieg przez płotki i maraton. Bouldery to właśnie takie płotki, a prowadzenia – maraton. Jeżeli całe życie wspinasz się z liną, trenując lub boulderując, to na czasówce jakoś sobie poradzisz. U nas przecież droga jest zawsze taka sama, więc na przeciętnym poziomie, ale zawsze jakoś dojdziesz na samą górę. Nie będzie z tego rekordu świata, ale uzbierane punkty w klasyfikacji generalnej mogą przynieść sukces. A ja, całe życie zajmując się sprintem, nie jestem w stanie przez dwa lata nadrobić dystansu, jaki dzieli mnie do moich rywalek z innych konkurencji, a jeszcze mogę sobie zaszkodzić w tym, w czym jestem najlepsza. Przykładem jest tutaj Francuzka Anouck Jaubert, która poświęciła ostatnie lata na przygotowania pod igrzyska, odbiło się to na jej bieganiu i właśnie przez przegraną w czasówce ze mną w eliminacjach w formacie łączonym nie zakwalifikowała się do Tokio na igrzyska olimpijskie. Ma jeszcze dwie szanse, najbliższą w grudniu we Francji.

Jest pani rozczarowana, że czasówki nie będzie na igrzyskach jako osobnej konkurencji?

Chyba nie mogę czuć się rozczarowana, bo wiem, że federacja zdecydowała się na format łączony, wybierając mniejsze zło. Gdzieś tam jest nadzieja na to, że w 2024 roku na igrzyskach w Paryżu stanę przed szansą, by pokazać, na co mnie stać. Jest już wstępna decyzja, że będziemy mieli więcej kompletów medali, konkurencje zostaną rozłączone i będzie większy limit zawodników. To dla nas świetna wiadomość. Za rok w Tokio zrobię wszystko, żeby utrzymać czasówkę na swoim poziomie, mam 12 miesięcy, żeby podciągnąć się w pozostałych dwóch konkurencjach. I tak czuję się wielką szczęściarą, przecież zawsze podkreślałam, że sama kwalifikacja na igrzyska będzie wielkim wyczynem. Mówię zupełnie szczerze – nie spodziewałam się, że mój występ na mistrzostwach świata zakończy się kwalifikacją.

Wybierając taką dyscyplinę, jako dziecko zapewne o igrzyskach nawet pani nie marzyła.

Wiedziałam, co robię. To nie był sport olimpijski i nawet nigdy nie śniłam, że to się zmieni. Nie zastanawiałam się nad tym, to nie był mój cel. Teraz, kiedy dowiedziałam się, że pojadę na igrzyska, na początku wcale w to nie wierzyłam. Dopiero później zaczęłam płakać ze szczęścia. To dla mnie jakaś abstrakcja, scenariusz z marzeń, których nawet nie śmiałam mieć. Gdzieś tam daleko pojawiały się myśli, że może jakimś cudem, przez limity zawodników, uda mi się zakwalifikować, ale nie wierzyłam, że jest realna szansa, by zdobyć kwalifikację w Tokio. Za rok tu wracam, to fantastyczne uczucie. Cieszę się też, że zostało trochę czasu, by nie tracąc swojej siły w czasówce, wejść na zdecydowanie wyższy poziom w boulderingu i prowadzeniu.

Co to jest „zdecydowanie wyższy poziom"? Gdzie jest limit?

Nie mam pojęcia, ciężkie zadanie. Na pewno nie jestem w stanie konkurować z fenomenalną Słowenką Janją Gambert, to nie ta klasa. Janja jest na absolutnym szczycie, jeśli chodzi o te dwie konkurencje. Ale utrzymując się na takim poziomie, na jakim teraz jestem w sprincie i poprawiając wyniki w pozostałych częściach trójboju, jestem w stanie powalczyć o dobry wynik w klasyfikacji generalnej. Końcowy przelicznik powstaje w wyniku mnożenia przez siebie miejsc z kolejnych trzech konkurencji.

Można jaśniej?

Jeśli będę pierwsza w czasówce, to przez jeden mnożę miejsca, jakie uzyskam w boulderingu i prowadzeniu. Im mniejszy wynik na koniec, tym wyższe miejsce. To oznacza, że lepiej być najlepszym w jednej konkurencji i przeciętnym w dwóch pozostałych, niż tylko dobrym we wszystkich trzech. Średnie wyniki w każdym ze startów sprawią, że współczynnik będzie wysoki. To wszystko powoduje, że turniej olimpijski w formacie łączonym będzie trochę jak gra w szachy. Oczywiście mogę sobie coś zaplanować, ale w konkretne miejsca mogą celować także moje rywalki – tak, żeby w klasyfikacji końcowej wypaść jak najlepiej.

Ile czasu poświęca pani na trening, biorąc pod uwagę, że ciągle pracuje pani jako nauczyciel wychowania fizycznego?

Teraz idę na rok bezpłatnego urlopu. Wspinanie stało się moją pracą na pełen etat. Trenować trzeba coraz więcej, bo poziom jest coraz wyższy, a po obronie tytułu mistrzowskiego trzeba wziąć się do przygotowań do igrzysk. Urlop pozwoli mi się skoncentrować na tym, co teraz najważniejsze. To, co mnie czeka przed Tokio, na pewno będzie się różniło od tego, co było wcześniej. Normalnie w tygodniu cztery razy chodzę na ściankę, cztery, pięć razy na siłownię, wszystko zależy od etapu przygotowań, na jakim się znajduję.

Ma pani jakąś specjalną dietę? Jest jakaś idealna waga dla wspinacza?

Każdy jest inny, każdy wie, co jest dla niego najlepsze, co jeść, by jednocześnie zachować szybkość i mieć siłę. Odżywiam się racjonalnie i zdrowo: jem mięso, ryby, warzywa. Właściwie to jem wszystko.

Ciężko jest w takim związku, gdzie trener jest jednocześnie mężem?

Na pewno nie jest łatwo, ale wydaje mi się, że i tak jestem w lepszej sytuacji niż Mateusz. On musi wiedzieć, kiedy i w jakiej roli jest bardziej potrzebny – kiedy być czułym mężem, a kiedy przykręcić śrubę jako trener. Ma mnie 24 godziny na dobę, ze wszystkimi humorkami, musi znosić każdy mój gorszy moment. I cały czas jest obok.

Ma pani trudny charakter?

Dotarły do mnie plotki, że tak.

Jest pani uparta, zawzięta, najmądrzejsza na świecie?

Posiadam wszystkie cechy, które teraz pan wymienił. Zawsze parłam do celu, miałam swoje zdanie, lubiłam udowadniać, że mam rację. Lubiłam i musiałam wygrywać. Takie cechy w sporcie są potrzebne, w życiu codziennym często przeszkadzają.

Ma pani jakieś metody radzenia sobie ze stresem?

Na co dzień go nie odczuwam. Czuję, że coś się zbliża, kiedy wyjeżdżam na zawody, ostatni tydzień chodzę trochę zdenerwowana, ale nie jest tak, że nie mogę skupić się na normalnych zajęciach i obowiązkach. Przed zawodami szukam wyciszenia – pewnie jak wszyscy sportowcy – zakładam na uszy słuchawki i staram się wyłączyć. Nie jest to muzyka przypadkowa, ale nie potrafię jej określić. To są utwory, które kojarzą mi się z pozytywnymi rzeczami.

Skoro jeden błąd oznacza porażkę, czy lęk pani nie paraliżuje?

To była moja obsesja na początku, bardzo się bałam, że jeden niepewny ruch może zmarnować całe przygotowania. Z wiekiem i doświadczeniem zaczęłam jednak lepiej radzić sobie ze strachem – odwracam się od niego, skupiam na czymś innym, nie wizualizuję sobie błędu, bo wiem, że wszystko przećwiczyłam najlepiej, jak tylko się dało. Oczywiście błędy się przytrafiają, ale to nie jest koniec świata.

Co czuje pani, gdy w trakcie rywalizacji widzi już tylko stopy rywalki?

To widok przegranych marzeń. Tyle że ostatnie mistrzostwa pokazały mi, że nie zawsze tak jest. W Tokio uśmiechnęło się do mnie szczęście. W walce z Chinką w drodze do finału popełniłam błąd na samym starcie, ale miałam w sobie taką wolę zwycięstwa, że zaczęłam ją gonić, licząc na to, że i ona gdzieś się pomyli. Pomyliła się, a ja weszłam do finału, a później obroniłam mistrzostwo.

Wynikiem 7,129 sekundy ustanowiła pani rekord Polski. Czy przy takim czasie rywalizacji możliwa jest w ogóle jakaś taktyka?

Nie ma czasu na taktykę, na żadne „teraz szybciej" i „teraz wolniej". Od pierwszego do ostatniego ruchu ciśniesz na maksa. Tak jak w sprincie na bieżni, cały czas utrzymujesz największą szybkość, na jaką cię stać.

Wyglądacie podczas biegu jak superbohaterowie...

Słyszałam to porównanie. Jak SpiderMani. Rzeczywiście, jest podobieństwo.

Tak widowiskowy sport ma szansę na większą popularność w Polsce?

Wydaje mi się, że już cieszymy się większym zainteresowaniem kibiców. Chyba dlatego, że nasza dyscyplina wchodzi do programu igrzysk, no i dlatego, że ktoś z Polaków uzyskał kwalifikacje. Piłce nożnej na pewno nie dorównamy, ale z tym to akurat każdy sport ma ciężko. Czy to lekka atletyka, czy siatkówka – do futbolu nawet nie ma co się porównywać. Tak będzie zawsze. Ale igrzyska w Tokio mogą nam bardzo pomóc, bo kibice dowiedzą się chociaż, że w ogóle istnieje coś takiego, jak wspinaczka sportowa, poznają jej zasady. Może się zainteresują.

Gdzie wasze zawody ogląda najwięcej kibiców?

Nasza dyscyplina jest bardzo popularna w Chinach. Pamiętam też mistrzostwa świata w Paryżu w 2016 roku, kiedy hala Bercy była pełna. Rok temu w Innsbrucku też trybuny zapełniły się błyskawicznie. Widać było, że całe miasto żyje naszymi zawodami. W Europie wspinanie jest coraz popularniejsze, ale na pewno Francja i Austria to ścisła czołówka.

Pani lubi się tylko wspinać czy też chodzić po górach?

Przede wszystkim kocham sport. Przez sześć lat trenowałam pływanie, w szkole podstawowej. W gimnazjum już nie chciałam, więc musiałam znaleźć sobie jakąś inną pasję, nową motywację, żebym miała czym się zająć w czasie wolnym. Moja starsza siostra Gosia zaczęła się wspinać wcześniej niż ja i zawsze patrzyłam na nią z podziwem. Myślałam, że też bym tak chciała i w końcu poszłam jej śladem i trafiłam na ściankę. Było mi o tyle łatwiej, że ściankę wspinaczkową miałyśmy w swojej szkole w Lublinie, w sekcji Uczniowskiego Klubu Sportowego Skarpa.

Nie odpowiedziała pani, jak to jest z tymi górami.

Jak jestem gdzieś w górach, to przy okazji mogę się przejść, ale za bardzo nie mam na to czasu. Myślę, że miłość do gór przyjdzie później.

Kibice w Polsce traktują panią już jako sportowca pełną gębą czy jednak ciągle jako ciekawostkę?

Myślę, że rok temu byłam jeszcze ciekawostką. Sport nieolimpijski traktowany jest u nas trochę niepoważnie, jako hobby. Teraz, kiedy wspinanie będzie na igrzyskach, a mnie udało się wywalczyć kwalifikację, to może się zmienić.

redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jak jest na szczycie?

Rok temu w Innsbrucku, kiedy po raz pierwszy zdobywałam mistrzostwo świata, towarzyszyły mi zupełnie inne uczucia niż teraz, kiedy je obroniłam. Wtedy myślałam, że trudniej wejść na szczyt, teraz wiem, że trudniej było zwyciężyć po raz drugi.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów