Ojców sukcesu na kortach Rolanda Garrosa jest kilku, ale w kwestii bekhendu nie ma wątpliwości: to robota Dmitriego (może lepiej Dmitrija) Zavialoffa, pierwszego trenera Wawrinki. Właściwie to trenera i kumpla z lat dziecięcych w jednym.
Dmitri pojawił się w życiu Stanislasa we wczesnej młodości. Państwo Zavialoff (z obywatelstwa Francuzi, ale chętnie przyznają się do korzeni rosyjskich i opowiadają o przodku – oficerze carskim, który musiał uciekać z kraju po rewolucji) przyjaźnili się z państwem Wawrinkami. Wpadali z dwoma synami do sielskiego domu w kantonie Vaud nieraz. Z Colmar do Saint-Barthélemy są niecałe trzy godziny autostradą. Synowie Zavialoffów już grali w tenisa (Dmitri chwilę trenował w akademii Boba Bretta pod Lugano), byli trochę starsi od czwórki potomstwa Wolframa Wawrinki i jego żony Isabelle. W dodatku Dmitri poczuł powołanie trenerskie. I któregoś dnia orzekł, że 11-letni Stanislas ma odbijać piłki bekhendowe, trzymając rakietę jedną ręką, nie dwiema. Młody posłuchał i tak zostało.
Samo wyszło, że dzieci znalazły zajęcie, które dla chłopaków stało się pasją na lata. Jonathan i Stanislas, Grigori i Dmitri któregoś dnia oświadczyli wspólnie rodzicom, że wzorem innych pojadą ćwiczyć do Barcelony. Na pół roku. Przyszły mistrz wielkoszlemowy miał wtedy 15 lat, chodził do szkoły w Crissier, kilkanaście kilometrów od domu. Nie wahał się – zostawił naukę. Przekonał rodziców, że warto, by się zgodzili i zapłacili za ten ryzykowny pomysł na życie.