Skazani na turbokapitalizm

Kiedy realny socjalizm upadł, przekonanie o wyższości własności prywatnej nad własnością państwową stało się niemal dogmatem.

Aktualizacja: 21.06.2015 10:28 Publikacja: 19.06.2015 02:00

Skazani na turbokapitalizm

Neoliberałowie ogłosili swoje zwycięstwo – bądź co bądź wszystko wskazywało na to, że to oni, a nie marksiści, rozpoznali ducha dziejów.

Dwie dekady później sytuacja zaczęła się jednak komplikować – wielki kryzys finansowy ośmielił do formułowania pod adresem kapitalizmu krytycznych opinii, które wcześniej uchodziły za domenę rozmaitych oszołomów. Wrócił spór o rolę państwa w gospodarce. W wielu krajach świata do głosu doszli różni „oburzeni" odgrzewający stare utopijne opowieści o powszechnej urawniłowce i kolektywnym zarządzaniu fabrykami. Neoliberałowie przekonali się zaś o tym, że – wbrew hurraoptymizmowi z początku lat 90. ubiegłego wieku – historia jednak nie dobiegła kresu, a konflikty rozsadzające społeczeństwa od wewnątrz nie odeszły w przeszłość.

Przedstawiona wyżej wizja odpowiada zarówno orędownikom wolnego rynku, jak i piewcom państwa opiekuńczego, tyle że... powiela fałszywe podziały. Obie strony zarysowanego tu sporu okopują się na wygodnych dla siebie pozycjach: pierwsi odgrywają rolę przyjaciół klasy średniej, drudzy natomiast – obrońców nizin społecznych. Tymczasem dyskusja o wyższości własności prywatnej nad własnością państwową straciła już dawno sens, ponieważ tak jak nie ma już realnego socjalizmu, tak też od kilku dziesięcioleci zanika kapitalizm w tradycyjnej postaci.

Neoliberalna rewolucja lat 80. w USA i Wielkiej Brytanii, dynamizując globalną gospodarkę, nie tylko wykończyła system sowiecki, ale także, a może nawet przede wszystkim, zaowocowała nowym zjawiskiem, które Edward Luttwak – amerykański politolog, w okresie prezydentury Ronalda Reagana jego doradca, potem krytyk reaganomiki – określił mianem „turbokapitalizmu".

Co ów termin oznacza? W skrócie: „kapitalizm z turboładowaniem". Jego cechami są: procesy deregulacyjne, brak barier w międzynarodowej wymianie handlowej, monetarystyczna kontrola przez państwo podaży pieniądza. I – co trzeba wyraźnie podkreślić – wymykanie się żywiołów ekonomicznych władzy politycznej, zresztą coraz bardziej od nich zależnej. Do głosu doszli globalni giganci gospodarczy, tacy jak General Electric, którego budżet na początku XXI wieku był większy od budżetu państwa polskiego. A głównym czynnikiem powstawania olbrzymich fortun stały się transakcje giełdowe. W ten sposób potężny biznes pokonał głównie nie państwowe molochy gospodarcze, lecz klasę średnią.

Znamienne, że diagnoza ta współbrzmi z opinią amerykańskiego konserwatywnego myśliciela Richarda Weavera, który już w roku 1948 dostrzegał wchodzenie wielkiego biznesu w konszachty z władzą polityczną kosztem drobnej przedsiębiorczości. Zwracał też uwagę na erozję etosu właściciela: „Ludzie szanujący własność prywatną są dziś zmuszeni do przeciwstawiania się działaniom podejmowanym w imieniu prywatnych przedsiębiorstw, gdyż korporacje i monopole są formą, w której własność odrzuciła związek osobowy z człowiekiem". Weaver podkreślał, że posiadanie czegokolwiek w formie akcji „czyni własność czymś oderwanym, wydzielonym, przeznaczonym do abstrakcyjnych celów".

Być może jesteśmy na turbokapitalizm skazani. Ale to bynajmniej nie oznacza, że władza polityczna ma ustępować wobec dyktatu potęg finansowych. Te bowiem kierują się kryterium zysku, a nie – tak jak ona – dobrem wspólnym. Chociaż w praktyce nie brakuje w świecie polityków, którzy dla odniesienia korzyści osobistych gotowi byliby sprzedać rządzone przez siebie państwo.

Plus Minus
Posłuchaj „Plus Minus”: Jakim papieżem będzie Leon XIV?
Plus Minus
Zdobycie Czarodziejskiej góry
Plus Minus
„Amerzone – Testament odkrywcy”: Kamienne ruiny z tropików
Plus Minus
„Filozoficzny Lem. Tom 2”: Filozofia i futurologia
Plus Minus
„Fatalny rejs”: Nordic noir z atmosferą