Miłosz jest jak świat i – jak świat – ma wiele tajemnic. Jedną z nich jest jego stosunek do pomordowanych na wojnie kolegów, przyjaciół, rówieśników. Chcę mu ją wydrzeć, dopytać jego cień o zasady, na jakich układał sobie relacje z nimi. Czego się wstydził? Przed czym uciekał? Kogo chronił? Dlaczego, pisząc o żywych, milczał o zmarłych? Dlaczego odwracał uwagę od własnej osoby? Co go bolało? Dlaczego tak bardzo?
Zadaję sobie te pytania, zastanawiając się nad tym, co skłoniło Miłosza do takiego, a nie innego skomponowania antologii „Postwar Polish Poetry", opublikowanej w Doubleday & Company pół wieku temu. Antologia ta wydaje się zrazu dziełem przypadku, trochę jak eseje Miłosza o Dostojewskim, którym zajął się nieoczekiwanie, także dla samego siebie. „Zwykle takie rzeczy odbywają się jakby przypadkowo" – wspominał w rozmowie z Aleksandrem Fiutem. „Zapytano mnie, czybym nie chciał dać kursu o Dostojewskim, bo profesor, który wykładał Dostojewskiego, umarł i właściwie nie ma nikogo, kto by umiał to zrobić. Powiedziałem: dobrze. Gdyby mi zaproponowano, żebym dał kurs o Tołstoju, powiedziałbym: nie. Ale o Dostojewskim powiedziałem: dobrze".
W 1960 roku Miłosz otrzymał posadę na Uniwersytecie w Berkeley na Wydziale Języków i Literatur Słowiańskich, a od 1961 roku prowadził tam seminarium na temat sztuki przekładu. To właśnie na nim próbował po raz pierwszy swych sił w dziedzinie translacji wierszy poetów polskich na język angielski, którego uczył się na Szekspirze, w Warszawie, jeszcze za okupacji niemieckiej. On sam oraz jego studenci tworzyli niewielką grupę seminaryjną. Zwykle Miłosz prowadził zajęcia po angielsku, gdy jednak na seminarium przychodził przebywający akurat na stypendium w Stanach Aleksander Wat (który nie mówił po angielsku), przechodzono płynnie na rosyjski. Polskiego studenci nie znali lub znali w stopniu niewystarczającym.
Kalifornijscy rusycyści
Na moim seminarium – pisał w liście do Giedroycia z listopada 1964 roku – omawialiśmy ostatnio na szeregu posiedzeń twórczość Tadeusza Borowskiego, na dwóch ostatnich był Wat, który opowiadał o Borowskim bardzo ciekawe rzeczy, po rosyjsku, bo większość studentów zna polski zbyt słabo. O Borowskim, w Kalifornii, po rosyjsku – chyba docenisz dziwaczność". W liście z marca 1965 ponownie wskazywał na osobliwość tych spotkań: „Poza tym robię seminaria z jego udziałem i nagrywam. Po rosyjsku – dyskusje o poezji Różewicza, w Kalifornii, pomiędzy Watem i Miłoszem – jest w tym pikanteria. (Po rosyjsku – na tym stanęło, jako lingua franca)".
Miłosz borykał się z materią trzech języków naraz, ale to przekład z polskiego na angielski nastręczał mu podówczas największych trudności. „Przetłumaczyłem dwa wiersze Czaykowskiego na angielski i brzmią ładnie" – pisał w maju 1964 roku. „Skamandrytów niemal nie można tłumaczyć, ze względu na chudość ich obrazów i na to, że stoją melodyką. A że nie chciałem ich pomijać, jakoś udało mi się przełożyć parę wierszy Słonimskiego i po jednym Iwaszkiewicza, Wierzyńskiego".
Pomysł wydania tomu z wierszami poetów polskich w angielskim tłumaczeniu wziął się, co wydaje się powodem bezpośrednim jego powstania, z entuzjazmu wydawcy amerykańskiego dla „Larum" Urszuli Kozioł. „Przetłumaczyłem ostatnio na angielski wiersz poetessy, która pewnie ma 20 lat, nazywa się Urszula Kozioł, wiersz „Larum", znalazłem w warszawskiej »Kulturze«. Mais quelle dignite! Amerykanie, którym pokazać polską poezję po 1956 r., zupełnie wariują, nigdy w życiu nie miałem od wydawcy takiego listu jak teraz, kiedy posłałem próbkę swoich przekładów do New Yorku. I to nie jest wcale tak, że cenią zachodniość tej poezji, tylko jej różność i swoistość" – pisał do Thomasa Mertona.