„Skóra" fenomenu Morrison nie wyjaśnia, bo też i nie jest najlepszą z jej powieści, niewątpliwie jednak daje dobry wgląd w to, co Amerykankę zajmuje od zawsze: posegregowana rasowo Ameryka, relacje matek z córkami, brzemię dzieciństwa. Znajdziemy tu także garść chwytów charakterystycznych dla Morrison: narracja prowadzona jest z kilku perspektyw, które się zazębiają, a w pozornie realistycznej historii kryją się elementy niewytłumaczalne. Ale „Skóra" nie jest wariacją na temat brutalizmu magicznego „Umiłowanej", powieści, która przyniosła Amerykance największą sławę, nie uderza z taką siłą, nie imponuje takim bogactwem językowym ani podobną inwencją narracyjną. Zresztą i problem rasy nie jest tu aż tak dobitnie ukazany, mimo że matka Bride, głównej bohaterki, wstydzi się swej córki właśnie dlatego, że ta jest czarna „sudańską czernią" (ją samą przechodnie z reguły biorą za białą). Morrison nie proponuje tu tak ciekawej analizy problemu jak choćby Margo Jefferson w opublikowanym niedawno pamiętniku „Negroland", gdzie świetnie widać, co dla czarnej elity oznaczał kolor skóry (m.in. nie pozwalał okazywać najmniejszej słabości). Bride przechodzi przy tym metamorfozę z brzydkiego kaczątka w zniewalającą piękność, przemieniając „defekt" w atut. Choć toalety dla kolorowych zniknęły jeszcze za czasów jej matki, to dopiero za życia Bride czerń przestała być piętnem. Ale to, co najważniejsze i najbardziej przerażające, inaczej niż w „Najbardziej niebieskim oku" czy „Umiłowanej", nie wiąże się tu z rasą. W tle problemów Bride i Bookera, jej tajemniczego partnera, który znika z dnia na dzień, tkwi bowiem pedofilia, która pośrednio dotyka wszystkich bohaterów powieści i nie rozróżnia kolorów skóry.

Czy Morrison nie idzie na łatwiznę, uciekając się do quasi-psychoanalitycznego rozwiązania fabuły, każącego szukać źródeł nieszczęścia w dzieciństwie obojga postaci? Czy powinno się raczej czytać „Skórę" jako przypowieść o drodze do samoakceptacji, która musi być okupiona wyparciem bądź kłamstwem, w pełni zaś wyzwolić może jedynie prawda? Nawet jeśli przyjmiemy, że w prozie Morrison zbyt wiele jest naiwności, nawet jeśli postaci nie są archetypami, lecz po prostu brak im głębi, to trudno nie być pod wrażeniem jej narracyjnej sprawności. W powieści Amerykanki wszystko jest bowiem na swoim miejscu. Nie ma tu niepotrzebnych słów, wszyscy bohaterowie – może z wyjątkiem Brooklyn, przyjaciółki Bride – pojawiają się „po coś", a miłość okazuje się ostatecznie nie erotyczną igraszką, lecz wyzwaniem, któremu trudno sprostać.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95