Co roku piszę o warszawskim zrywie z równą pasją. Szukam świeżych wątków, nowych punktów odniesienia. Trochę wbrew tym, którzy uważają, że wszystko już zostało powiedziane.
Ale co roku mam z tym coraz większy problem. Bo ta historia nijak nie chce spowszednieć ani się wyprostować. Zamiast w miarę upływu lat lepiej ją rozumieć, coraz bardziej poddaję się wewnętrznym wątpliwościom. Pomagają w tym zresztą autorzy i czytelnicy „Rzeczpospolitej". Zacznę więc od listu, który otrzymałem 7 lipca, dzień po spektaklu urządzonym dla amerykańskiego prezydenta – i z jego udziałem – na placu Krasińskich. „Przekaż albo dołóż, proszę, drogi Redaktorze – pisze Roman W. – komu i jak trzeba, krzyk niezgody na podwójne bluźnierstwo. Pierwsze, symboliczno-przestrzenne, dotyczy nadużycia przez cyrk Szczerskiego, cyrk Sakiewicza, w końcu cyrk Trumpa nadzwyczajnego miejsca, sacrum albo toposu, za kilka tygodni miejsca publicznego przeżywania najwznioślejszej herodiady i najwstydliwszej polityki. Drugie, polityczne właśnie, dotyczy odmowy byle komu wnikania w sens i przebieg powstania (i w niealiancki status Armii Krajowej przed jego dogorywaniem...) z powodu ówczesnej obojętności. Ba! zgody amerykańskiego prezydenta i establishmentu na tysiące ofiar warszawskiej elity, mniej więcej jak współcześnie w Aleppo, więc i żadnego mea culpa w półgodzinnym wodolejstwie Donalda I, elekcyjnego prokróla (prokonsula?) Trójmorza, który równie chyżo zwiewałby jak francusko-medycejski Henryk".