Idą wzdłuż muru. Jest wysoki, monotonny i jeszcze młody. Dopiero zaczął powstawać, a już się wije, gdzie okiem sięgnąć. W oddali wygląda jak bura sznurówka rzucona na grzbiety wzgórz; tu blisko jest ciągiem płyt, wbitych na sztorc i umocnionych. Betonowy, bezduszny – kroi zbocza na lepsze i gorsze, przesłania perspektywę. To świeża linia wytyczona w pozbawionej ram stolicy. Próba separacji w krajobrazie powstającym samozwańczo, bez oficjalnych wytycznych. Bogaci tworzą w ten sposób miasta w mieście, chcą je mieć dla siebie, choćby w kawałku. Poszatkowana Lima, pnąca się na zboczach i opadająca ku oceanowi, nie pozwala zobaczyć się w całości, jak gdyby każda z jej części nie chciała mieć z pozostałymi nic wspólnego.
Wracają z pracy. Słońce już się zniża, a oni mają i daleko, i blisko. Dopóki nie było muru, przecinali wzgórza wydeptanymi ścieżkami, prowadzącymi wprost z ich położonych na stromiźnie, nieproszonych domów do rezydencji tak drogich, że nikt nie śmie wątpić w ich prawo do istnienia.
To, że mieszkają w pobliżu, początkowo było zaletą. Tania siła robocza powinna chodzić pieszo. Wtedy dobrze widać, kto okolicę zamieszkuje, a kto obsługuje. Tym, którzy zerkają z samochodów na idących poboczem ludzi, taki porządek świata najprawdopodobniej wydaje się nienaruszalny i słuszny. Z czasem sąsiedztwo ubogich zaczęło przeszkadzać – jest w nim przecież coś z afrontu, niestosowność psująca zabawę w lepszych i gorszych. Teraz piesi mają dalej, muszą okrążać mur. I co dzień znosić upokorzenie. W ich ruchach, w tym, jak ich buty ślizgają się po zboczu, w pochyleniu i zgarbieniu sylwetek widać, że są zmęczeni. Wspinaczką i wydłużoną drogą. Wysiłkiem całego dnia. A może i samym cieniem muru – wyrokiem, który przypieczętowuje.
Niektórzy przyjeżdżają do pracy z krańców miasta. A raczej z wielu różnych miast – barrios, wspólnie stanowiących to jedno, rosnące, które ciągnie się przez sześćdziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego.