Zimą 1941/1942 roku znaczenie pojęcia „ostateczne rozwiązanie" przesunęło się już na dobre w kierunku „unicestwienia". Ponieważ Adolf Eichmann twierdził, że to on „ukuł" termin „ostateczne rozwiązanie", a nawet się chełpił, że rozkaz Göringa pozwala mu teraz „gładko ignorować wszelkie zastrzeżenia i wpływy innych ministerstw i urzędów", również tę zmianę kojarzono z jego nazwiskiem. Eichmann od samego początku jeździł na wschód, aby się przyjrzeć metodom eksterminacji, a jego obecność była oczywiście zauważana. Późniejsze opowieści o samotnych podróżach służbowych kancelisty w tajnej misji niewiele mają wspólnego z prawdą. W chwili nieuwagi sam robi z nich karykaturę. Opowiada w Argentynie, że zawsze się bał, iż w obliczu grozy nie potrafi się dostatecznie opanować, „bo przecież był za nami sznurek niższych szarż, gdzie taka rzecz byłaby zinterpretowana jako nie na miejscu i rozeszłaby się natychmiast lotem błyskawicy". Może szeregowi wykonawcy rozkazów mogli mieć chwile słabości, ale słaniający się obersturmbannführer Eichmann? – „coś takiego nie miało prawa się zdarzyć!". Bycie symbolem zobowiązuje.
Lecz nie tylko właśni ludzie bacznie się przyglądali. Wprawdzie światowa opinia publiczna zareagowała na szaleństwo masowego mordu początkowo z niedowierzaniem i dlatego powściągliwie, co jednak nie znaczy, że poczynania Eichmanna nie znajdowały echa w gazetach. Dobrze poinformowana międzynarodowa prasa już w marcu 1942 roku donosi o planach utworzenia Theresienstadtu, od maja 1942 roku informuje o masowych mordach i już wiosną grozi sporządzaniem list nazwisk sprawców. Prasa emigracyjna dokumentuje ekscesy egzekucji grupy oporu Herberta Bauma, w których Eichmann dowodnie uczestniczył. Wydarzenia w Warszawie są tak samo piętnowane, jak nieludzkie warunki deportacji z Francji oraz kulisy transportów dziecięcych, o których dzisiaj wiemy, że to na rozkaz Eichmanna miały się „toczyć" ku zagładzie. Pierwsze relacje dotyczące Chełmna i samochodów-komór gazowych, które Eichmann oglądał na miejscu, ukazują się w listopadzie 1942 roku. W doniesieniach o morderczych planach narodowych socjalistów padają liczby tak przerażające (ale, jak się później okaże, realistyczne), że uchwalona przez aliantów 17 grudnia 1942 roku deklaracja londyńska grozi ściganiem karnym wszystkim uczestnikom zbrodni.
Logika mniejszego zła
Zwrot w polityce wobec Żydów sprawił, że prasa straciła przydatność. Dopóki Eichmann pertraktował z Żydami o kwotach emigracyjnych i finansowaniu i potrzebował do tego współpracy międzynarodowych organizacji, dopóty gazetowy straszak był użyteczny. Kto jednak chce mordować, ten już nie musi pertraktować, a jego zła sława, wcześniej może pomocna w rozmowach, teraz staje na przeszkodzie w tuszowaniu morderczych zamiarów. Teraz już nie należy grozić, tylko uspokajać, ułagadzać, odwracać uwagę, zbywać byle czym, bo inaczej nie uda się zorganizować masowych deportacji. Ludzie, których trzeba najpierw przenieśćw w inne miejsce, aby ich tam możliwie po cichu zabić, muszą przynajmniej trochę ufać tym, którzy chcą ich wywieźć, bo w przeciwnym razie nie wsiądą do pociągu. Bez tej odrobiny nadziei, że może ostatecznie nie będzie aż tak źle, znika bowiem wszelka motywacja. Hannah Arendt nazwała to trafnie „logiką mniejszego zła".
Patrząc na to, jak Eichmannowi raz za razem udawało się tak zwodzić swoich rozmówców, że szli na ustępstwa i współpracę tylko dlatego, że nadzieję na zapobieżenie czemuś gorszemu pokładali jedynie w tych „pertraktacjach", możemy ocenić grozę chwili, w której zdali sobie sprawę, że wpadli w pułapkę. Podczas transportu, w obozach i w bezpośredniej konfrontacji z machiną zagłady mimowolni wspólnicy nagle sobie uświadamiali, do czego ich wykorzystano. Jeśli w tym momencie poznania nie powstałoby wrażenie, że padli ofiarą diabolicznego sprawcy, wręcz szatana w ludzkiej postaci, to kiedy? Późniejsze wizerunki Eichmanna jako „Kaliguli" czy „wielkiego inkwizytora", bezlitosnej bestii, mają źródło właśnie w tych momentach nieuniknionego zrozumienia rzeczywistych zamiarów nazistowskiej polityki wobec Żydów – ale także zrozumienia psychologicznych mechanizmów, które wiktymizowały ludzi tak samo jak rzeczywista przemoc.
To, czy dany człowiek jest rzeczywiście tym, za kogo się go uważa, nie ma w zasadzie znaczenia w wypadku osoby, która działa w poczuciu pewności posiadanej władzy. To reputacja tej osoby przesądza o tym, czego się po niej spodziewamy, a więc i o naszym zachowaniu. Kto esesmana musi uważać za pana życia i śmierci, temu niewiele pozostaje miejsca na wątpliwości. Nasze oczekiwanie czyni z innych to, czego się najbardziej obawiamy, każde spostrzeżenie potwierdza pogłoskę, a legenda konstytuuje własną rzeczywistość. Jeśli natrafiamy na kogoś, kto potrafi wykorzystać tę dynamikę do własnych celów, spełniając to oczekiwanie i odpowiadając spodziewanemu wizerunkowi, nasza władza sądzenia traci wszelką możliwość orientacji. Jeśli ktoś wykorzystuje przeciwko swoim ofiarom ten cykl zależności, strachu i oczekiwania, to nawet jako szef referatu może w końcu zostać „carem Żydów". Eichmann i jego ludzie dobrze to rozumieli: że można „dzięki temu wszystkiemu nabrać niesamowitego rozpędu".