Życie po Wembley

Za ten zwycięski remis w 1973 roku Anglicy odgryźli się tyle razy, że aż boli wspominać. Słoną zapłatą za bramkę Domarskiego i parady Tomaszewskiego były dekady porażek (z rzadka remisów) i poznawanie skuteczności kata Linekera, kata Shearera, kata Scholesa...

Publikacja: 15.10.2013 09:02

Życie po Wembley

Foto: AFP

Po Wembley było najpierw 13 lat przerwy. Dopiero w meksykańskim Pucharze Świata w 1986 roku przyszło Polsce znów zagrać z Anglią, w rozgrywkach grupowych. Sytuacja była dla obu stron mało komfortowa, ale gorsza dla rywali z Wysp. Drużyna Bobby'ego Robsona miała za sobą porażkę z Portugalią i remis z Marokiem, trener Antoni Piechniczek potrzebował tylko punktu, by na pewno wyjść z grupy. Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk, Stefan Majewski i inni przegrali jednak 0:3. Tajna broń Robsona, Gary Lineker, wtedy 26-letni napastnik Evertonu, zdobył wszystkie bramki do 36. minuty. Konsekwencje były takie, że Anglia zagrała sławny ćwierćfinał z Argentyną i „Ręka Boga" Diego Maradony mogła przejść do historii futbolu.

Lineker został królem strzelców (jako jedyny Anglik w kronikach mistrzostw świata) i podpisał kontrakt z Barceloną za 2,8 mln funtów. A Polacy musieli zapomnieć o Mundialach na długie lata. Trzy lata później w Londynie w kolejnych eliminacjach MŚ trener Wojciech Łazarek też przegrał 0:3, a we wspomnieniach pozostaje znów bezlitosna skuteczność Linekera oraz długość włosów Romana Koseckiego, który wszedł w drugiej połowie, wiatr włosami robił, lecz wyniku nie zmienił. Zmienił się po tym meczu trener reprezentacji Polski, Łazarka zastąpił Andrzej Strejlau.

Może, jak potem rozgłaszano, Strejlau nie miał piłkarskiego szczęścia (braku fachowości na szczęście nikt nie śmiał mu zarzucić), ale odnotujmy rzecz ciekawą, z pięciu meczów z Anglikami zremisował trzy. Mówiąc krótko, to on do dziś ma drugi wynik po Kazimierzu Górskim.

Zaczął od remisu 0:0 w październiku 1989 roku w Chorzowie (el. MŚ), rok później jednak przegrał 0:2 w Londynie w eliminacjach ME. Rewanż w Poznaniu (1:1) był wspominany jako mecz, w którym Polacy przez kilkadziesiąt minut byli już na mistrzostwach Europy, przeniósł ich tam gol Romana Szewczyka w 32. minucie (inny warunek, czyli przewaga Irlandii nad Turcją, też był spełniony). Odnotujmy, że na bramkę dla Polski w meczu z Anglią czekano 18 lat i niespełna miesiąc. Nie było to tak dawno, ale epoka jakby inna. Gazety donosiły, iż kadra Strejlaua odwiedziła przed spotkaniem Auto-Moto Show na targach i spotkała się z prezydentem miasta Wojciechem Szczęsnym-Kaczmarkiem. Dziś kadra raczej nie odwiedza nikogo, a i trudno odwiedzić kadrę.

Anglia, prowadzona w Poznaniu przez Grahama Taylora, tak naprawdę miała za cel remis. Taylor zastąpił Robsona w chwili, gdy wielu kluczowych futbolistów angielskich (polskie gazety pisały: synów Albionu) kończyło kariery i w wizji nowego szkoleniowca nie było dla nich miejsca. Nie grali Peter Beardsley i Chris Waddle, ale kapryśnemu trenerowi zostało tyle rozsądku, by nie zapominać o Linekerze. On, mimo upływu lat, wciąż wiedział jak pognębić naszych piłkarzy. Pokonał Jarosława Bako na 12 minut przed końcem. Tyle dobrego, że była to jego ostatnia bramka wbita Polakom.

Nowe eliminacje do MŚ'1994, a rywal znów ten sam. Strejlau zremisował w Chorzowie jeszcze raz 1:1. Narzekano, że był to mecz straconej szansy, a może nawet kilku szans, bo sam Marek Leśniak zmarnował ze dwie doskonałe okazje. Jedną z nich Dariusz Szpakowski skomentował „Aj, Jezus Maria! ", czego świat kibicowski już chyba nigdy nie zapomni. Gdy Ian Wright zdobył wyrównującego gola na 6 minut przed końcem, brak szczęścia Andrzeja Strejlaua wydawał się udowodniony niezbicie, ale rewanż na Wembley i tradycyjne 0:3 dopełniły los trenera. Z tą porażką związał się komentarz telewizyjny Andrzeja Zydorowicza. Mała pociecha, że Anglia też nie awansowała do finałów w USA.

Antoni Piechniczek wrócił, jak pamiętamy i prowadził reprezentację Polski przeciw Anglii w 1996 i 1997 roku. Wyszły z tego powrotu dwie porażki – 1:2 w Londynie i 0:2 w Chorzowie. Mit o śląskim "kociole czarownic" rozwiał się jak dym. Z tych spotkań została tak naprawdę tylko bramka Marka Citki w siódmej minucie meczu na Wembley, choć i cały londyński mecz oceniano w sumie raczej dobrze. Bramka jak bramka, Henryk Bałuszyński dośrodkował, na polu karnym stał Krzysztof Warzycha, za nim Citko. Pierwszy nie dosięgnął piłki, ale ją przepuścił, zmylił obrońców. Drugi przyjął, strzelił, David Seaman nie mógł nic zrobić. Stadion zamarł, Polacy jakby się zdziwili.

Szok miejscowych trwał z kwadrans, w tym czasie można było wygrać ten mecz, ale skoro zagubienie Anglików nie zostało ukarane drugim golem, to sprawy wróciły powoli do normy. David Beckham posłał piłkę na pole karne, a tam polski bramkarz Andrzej Woźniak stracił akurat raz jeden wyczucie odległości i tempa lotu piłki. Alan Shearer trafił właściwie do pustej bramki. A potem drugi raz. Legenda Shearera krzepła, a u nas skromny chłopak z Białegostoku wygrywał plebiscyty popularności przed wszystkimi medalistami igrzysk w Atlancie.

Porażka porażką, a polski gol na Wembley wyzwolił w ludziach głęboko ukryte tęsknoty za idolem. Uosobienie tych tęsknot, czyli Marek Citko, po latach mówił, że od tego gola wolał wspominać jak zagrał piłkę między nogami Paula Gascoigne'a czy kilka udanych dryblingów. Popularności nie znosił, choć w pewnym sensie dała mu żonę. Niektórzy dziennikarze "Rz" jeszcze pamiętają bardzo miłą blondynkę, dziennikarkę-stażystkę, która przyszła do działu sportowego poprosić telefon do piłkarza, bo chciała o coś go zapytać. Daliśmy i wyszło coś znacznie więcej, niż krótka rozmowa... Piechniczek w Chorzowie przegrał w znacznie gorszym stylu, Shearer znów zrobił swoje, zasłużony trener wrócił do Wisły, ale na mecze Polska — Anglia znów czekaliśmy bardzo krótko. tylko do eliminacji ME 2000.

Początek drużyny trenera Janusza Wójcika był standardowy. Na Wembley rządził Paul Scholes. Strzelił trzy bramki (jedną z nich ręką). W tej sytuacji gol Jerzego Brzęczka, wujka Jakuba Błaszczykowskiego, nie miał nawet ułamka tej siły oddziaływania na wyobraźnię, co bramka Citki. Trener Glen Hoddle został zastąpiony przez Kevina Keegana, nie wiedzieć czemu uznawanego krótko za objawienie świata trenerskiego na Wyspach. Keegan wygrał dzięki Scholesowi, a potem powiedział w żartach: – Jeden mecz, jedna wygrana, więc może powinienem teraz odejść.

W kolejnych czterech meczach pokonał tylko Luksemburg, więc może miał rację. Z Polską zremisował w Warszawie na Łazienkowskiej 0:0, ale, niebyt efektownie, awans jednak zdobył. Mecz był z tych podwyższonego ryzyka, kamienie, butelki i race poszły w ruch, choć przy hymnie angielskim jeszcze odzywały się brawa. Grali u gości Tony Adams, David Beckham, Paul Scholes, Alan Shearer, na zmianę wszedł Michael Owen, to była naprawdę niezła i droga paczka.

Na trybunie honorowej siedli Lech Wałęsa, Jerzy Buzek, Maciej Płażyński, Joseph Blatter i Michel Platini – stary stadion Legii chyba nie miał już później takiego zestawu VIP-ów. Potem mówiono, że najważniejsi oficjele piłkarscy nie tyle chcieli podziwiać Polaków, co nie mogli sobie odmówić przyjemności oglądania jak odpadają Anglicy. Polakom się udzieliło – mecz na Łazienowskiej oglądało w telewizji 10 mln 140 tysięcy widzów. To rekord. Po remisie napięcie przygasło, choć szansa na awans jeszcze była, ale Polacy ją zmarnowali przegrywając decydujący mecz ze Szwecją. Janusz Wójcik zakończył kadencję, a pięć lat później na Anglików ruszył ze swymi pomysłami trener Paweł Janas.

Niby klęski nie poniósł (w Chorzowie i Manchesterze było po 1:2), lecz i do sukcesu było dość daleko. Znów trochę szkoda, bo angielskie nazwiska jak zawsze straszyły, ale na boisku tak groźnie nie było.

W kadrze Anglików prowadzonej przez Svena-Gorana Erikssona szło ku przesileniu, era Szweda już się kończyła, krytyka prasy brytyjskiej rosła z meczu na mecz. Po spotkaniu w Chorzowie Anglicy odmówili spotkania z dziennikarzami. Polacy nie wykorzystali jednak nerwowości rywali, za wiele myśleli o obronie, za mało o ataku. Arkadiusz Głowacki strzelił bramkę samobójczą. Stefan Szczepłek napisał, że: – Różnice między futbolem angielskim i polskim jak były, tak są. Piłkarze obydwu krajów kończyli inne szkoły. Tamta jest lepsza. Wypuszcza absolwentów z takim wykształceniem podstawowym, przy którym nie tylko Polacy wydają się wagarowiczami. W rewanżu na Old Trafford było tylko trochę lepiej. Gra swobodniejsza, choć wynik ten sam, do tego ładny wolej Tomasza Frankowskiego i decydująca bramka Franka Lamparda na 10 minut przed końcowym gwizdkiem, bo widać tradycja musi być. Wtedy jednak Polacy grali wiedząc, że awansowali na mistrzostwa świata w Niemczech, więc ciśnienie było mniejsze.

Ostatni mecz chyba wszyscy pamiętają dobrze, rok temu zachęcający remis 1:1, gole Kamila Glika i Wayne'a Rooneya na Narodowym, po dniu ulewy i zamieszania z zamykaniem dachu. Wtedy Waldemara Fornalika chwalono, teraz już prawie nikt go nie broni, choć on wiele gorszy od poprzedników w kwestiach angielskich przecież nie jest. Takie to nasze futbolowe życie po Wembley'73: ciągłe wzniecanie nadziei na zwycięstwo wbrew logice i statystyce, jeśli zaś nie na zwycięstwo to choćby na godny remis na wrażej ziemi. A jeśli nie na remis, to chociaż na ładną bramkę, która nawet jeśli niewiele znaczy, to można dać ułudę, że jednak Polak Anglikowi kiedyś dokopie. Jak zaś bramki nie będzie, to przynajmniej niech na naszej piłkarskiej krzywdzie nie narodzi się nowy kat, bo trójca Scholes, Shearer i Lineker to już naprawdę w tej opowieści wystarczy.

Po Wembley było najpierw 13 lat przerwy. Dopiero w meksykańskim Pucharze Świata w 1986 roku przyszło Polsce znów zagrać z Anglią, w rozgrywkach grupowych. Sytuacja była dla obu stron mało komfortowa, ale gorsza dla rywali z Wysp. Drużyna Bobby'ego Robsona miała za sobą porażkę z Portugalią i remis z Marokiem, trener Antoni Piechniczek potrzebował tylko punktu, by na pewno wyjść z grupy. Zbigniew Boniek, Józef Młynarczyk, Stefan Majewski i inni przegrali jednak 0:3. Tajna broń Robsona, Gary Lineker, wtedy 26-letni napastnik Evertonu, zdobył wszystkie bramki do 36. minuty. Konsekwencje były takie, że Anglia zagrała sławny ćwierćfinał z Argentyną i „Ręka Boga" Diego Maradony mogła przejść do historii futbolu.

Pozostało 93% artykułu
Piłka nożna
Miał odejść, a jednak zostaje. Dlaczego Xavi nadal będzie trenerem Barcelony?
Piłka nożna
Polacy chcą zostać w Juventusie. Zieliński dołącza do mistrzów Włoch
Piłka nożna
Zinedine Zidane – poszukiwany, poszukujący
Piłka nożna
Pięciu polskich sędziów pojedzie na Euro 2024. Kto znalazł się na tej liście?
Piłka nożna
Inter Mediolan mistrzem Włoch. To będzie nowy klub Piotra Zielińskiego