W Sądzie Najwyższym były dwie głośne sprawy. Pierwsza to korekta procesu, jaki Lech Wałęsa, którego przedstawiać nie trzeba, wytoczył Krzysztofowi Wyszkowskiemu, jednemu z liderów opozycji antykomunistycznej, za telewizyjne wypowiedzi z 2005 r., że w pierwszej połowie lat 70. Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB, czemu ten do tej pory zaprzecza.
Po pięciu latach procesu ze zmiennym szczęściem gdański Sąd Apelacyjny nakazał Wyszkowskiemu przeprosiny Wałęsy za podanie nieprawdy. Teraz SN uchylił ten wyrok, wytykając SA, że przecież nie ustalił prawdy (wtedy nie była jeszcze znana teczka Kiszczaka). Po drugie, potraktował Wyszkowskiego jak zwykłego obywatela, który powinien udowodnić prawdziwość zarzutów, gdy on wypowiadał się jako publicysta śledzący działania demokratycznej opozycji, więc może być zaliczony do „public watchdogs" – „strażników wolności", którzy cieszą się np. na gruncie konwencji o ochronie praw człowieka, większą ochroną. Wystarczy, że jako dziennikarze, dochowają należytej staranności i rzetelności, co daje im większą swobodę wypowiedzi, gdy chodzi o ważne dla debaty publicznej kwestie. Tej zaś wyroki sądowe nie mogą ograniczać.
Na naszych oczach podobną rolę coraz częściej przyjmują prawnicy i sędziowie. Jak w drugiej sprawie o zgodę Izby Dyscyplinarnej na doprowadzenie do prokuratury sędziego Igora Tulei, który odmawiał dobrowolnego stawiennictwa. Sprawa ta i sankcje karne za procesowe czynności sędziów, co się zarzuca Tulei, są moim zdaniem prawnie wątpliwe, poza przypadkami rażącego naruszenie prawa. Stąd też protesty w obronie sędziego. Ale nie upoważnia to np. obrońcy, by publicznie mówił, że „jest polecenie dopaść Tuleyę i wierni funkcjonariusze będą to realizować". Przesadyzm tej wypowiedzi został zweryfikowany po kilkunastu godzinach, gdy sędzia odmówił zgody na doprowadzenie Tulei. Jeżeli więc prawnicy, a zwłaszcza sędziowie, przyjmują rolę strażników wolności, to niech ją też pełnią rzetelnie.