Niestety, okazuje się, że wiele z nich, i prywatnych, i publicznych, ma go za nic. I nadal, z powodzeniem, słone opłaty pobiera. Jedne nie wykreśliły ich ze swoich cenników (obrona pracy magisterskiej kosztuje nawet 1500 zł), inne po prostu... inaczej je nazwały.
Te ostatnie nie mają więc już opłaty za egzamin dyplomowy, ale „opłatę za przygotowanie egzaminu dyplomowego" albo „opłatę za przygotowanie dokumentów związanych z zakończeniem studiów". Wolne żarty.
Ale zaraz, zaraz... Dlaczego - zapyta ktoś - uczelnie mają pokrywać koszty studenckiego nieuctwa? Jak się ktoś lenił, niech płaci za poprawkę! Poza tym, nic tak świetnie nie mobilizuje „gołych i wesołych studentów" do nauki, jak widmo opłat za dwóję w indeksie.
Otóż myli się ten, kto sądzi, że tego rodzaju opłaty zostały zniesione z chęci ułatwienia życia leserom. Motywacja ustawodawcy była inna - wszystko, co się składa na studia: przyjęcie na uczelnię, organizowanie zajęć, kolokwiów, egzaminów, konsultowanie prac dyplomowych itd., stanowi jedną „usługę". Jest częścią kształcenia na danej uczelni.
Nie może więc być tak, że za niektóre elementy tego kształcenia (tu wybrane egzaminy) trzeba dodatkowo płacić. Poza tym wina za niezdany egzamin nie zawsze leży wyłącznie po stronie studenta. Mógł nie zdać, bo się nie nauczył, ale równie dobrze, bo... uczelnia go słabo uczyła. Jeśli szkoła oferuje kształcenie, to dlaczego, aby je ukończyć trzeba osobno zapłacić za ostatni egzamin dyplomowy?