Co jakiś czas szerokim echem przez polskie media przetacza się temat reprywatyzacji. Niemal zawsze w tym samym kontekście, z podobnym scenariuszem, rolami i dyskusją. Ostatnio na przykład prasa krajowa donosi, jak to pięknie Gdynia została wybudowana na prywatnych gruntach i jak to ładnie ktoś, kto nabył prawa do praw, będzie dochodził swego... Ten przykład to jednak przysłowiowa kropla w szklance wody, którą jest nierozwiązany po 1989 roku problem zwrotu mienia – tak ruchomego, jak i nieruchomości – przejętego po wojnie przez władzę ludową. I o ile niektóre z tych działań były legitymowane prawnie, o tyle bardzo często odbierano prywatnym właścicielom ich dobra na zasadzie „polityki faktów dokonanych". Nie miejsce tu na podejmowanie szczegółowych rozważań na temat podstaw prawnych albo ich braku przy przejmowaniu prywatnych majątków. Spójrzmy na ten problem w innym trochę kontekście.
Interesy na szali
Cóż więc dziś stoi na przeszkodzie, aby zwrócić każdemu to, co mu się słusznie należy? W warstwie idei dotyka to odwiecznego sporu na linii interes wspólny a interes jednostki. Sporu, dodajmy, nierozstrzygalnego. Jednak grzech zaniechania ciąży przede wszystkim na politykach. Bowiem reprywatyzacja to temat tyle niepopularny co niebezpieczny. Każde roszczenie dawnych właścicieli budzi w nas wszystkich niepokój, a niekiedy po prostu sprzeciw. Bo jak to im oddawać, skoro to wspólne, państwowe, samorządowe, nasze, niczyje, oni już się kiedyś z tego nakorzystali, więc mogliby łaskawie nie mącić błogiego stanu spokoju i równowagi. A co dopiero płacić im dziś odszkodowania?! Za co niby?! Państwo ma inne wydatki i obowiązki wobec obywateli. A co dopiero zwracać obcym? To już przesada! I skoro takie są nastroje społeczne, to nawet najodważniejszy polityk, nawet najsprawiedliwsza partia czy ugrupowanie polityczne, nie odważają się ruszać niewygodnego tematu szeroko rozumianej reprywatyzacji. A przecież to także fragment ważnego problemu rozliczania przeszłości, można rzec bardziej dosadnie – dekomunizacji państwa.
Najbliżej systemowego rozwiązania – nie doskonałego, ale zawsze jakiegoś – byliśmy, kiedy to Sejm RP uchwalił na początku 2001 r. ustawę reprywatyzacyjną przygotowaną przez rząd Jerzego Buzka. Została ona jednak zawetowana przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Jednak fragmentarycznie reprywatyzacja się dokonywała i nadal dokonuje. Dotyczy to na przykład działalności komisji, które zwracały nieruchomości kościołom i związkom wyznaniowym, a o których to w mediach było swego czasu – niestety w negatywnym świetle – głośno. Także w kolejnych postępowaniach administracyjnych lub sprawach sądowych dawni właściciele czasami coś odzyskują.
Znakomity przykład można przywołać zza naszej południowej granicy, gdzie w wywiadzie tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich kandydat Karel Schwarzenberg był pytany o jego stosunek do reprywatyzacji, a także zainicjowanie i przeforsowanie wcześniej w Czechach rozległej i kosztownej restytucji mienia kościelnego, przede wszystkim na rzecz Kościoła katolickiego. Odpowiadał on wówczas: „Dla mnie zawsze było i będzie ważne wzmacnianie państwa prawa. Wywłaszczenie kościoła było wielką krzywdą, która musi zostać naprawiona, bo jeśli coś się ukradnie, powinno się to oddać. Inna postawa jest dla mnie nie do przyjęcia". Podkreślmy, że to Czechy bardzo często podaje się jako przykład poradzenia sobie z problemem reprywatyzacji zaraz po 1989 roku, gdzie zapadła decyzja polityczna, aby przeszłość rozliczyć w ten sposób, by każdy, komu władza komunistyczna zabrała, oddać, co jest jeszcze możliwe do oddania. Reprywatyzacja dotyczyła tam więc tak nieruchomości, jak i ruchomości, w tym dóbr kultury. I o ile całościowo problem ten nie został rozwiązany, bowiem „diabeł tkwi w szczegółach", o tyle wzór ten pokazywał systemowe podejście po rozliczenia komunistycznej przeszłości kraju w warstwie majątkowej. A w Polsce tego właśnie zabrakło. Co w takim razie zaszkodziło Schwarzenbergowi, że nie wygrał drugiej tury wyborów? Między innymi jego konsekwentne podejście do tego właśnie problemu, które rozszerzał także na kwestię tzw. Niemców sudeckich i ich majątków, które – jego zdaniem – należy także zwracać. To już było za dużo i nawet nasi przyjaciele z południa tego pomysłu nie znieśli.
Można oczywiście przystać na tzw. argument z losów dziejowych mówiący, że tak już się stało, po trosze stracili wszyscy, trzeba dzisiejszy stan zaakceptować, odrzucić grzebanie się w przeszłości i z nadzieją spoglądać w przyszłość. I częściowo – nawet przy dochodzeniu roszczeń restytucyjnych – ten argument jest podnoszony, gdyż zwrócony pałac to ruina, a o jego wyposażeniu to od wojny nikt nic nie słyszał... Jednak oddajemy to, co zostało, a argument z losów dziejowych dotyczy tego, w jakim stanie oddajemy. Trudno bowiem wymagać, aby państwo, czyli de facto my wszyscy, ponosiło odpowiedzialność za zniszczenia wojenne czy działania władz komunistycznych. Bo to może i prawda, że Polski na to nie stać. Jednak aby zwrócić to, co jeszcze można, tego co najmniej zwykła przyzwoitość wymaga. A jednak jest inaczej...