Z dziejów sejmowego warcholstwa

Gdy oglądam telewizyjne wiadomości, nieraz odnoszę wrażenie, że cofam się do epoki pana Paska - pisze Agnieszka Lisak, radca prawny.

Publikacja: 15.01.2014 12:07

Red

Prywata, warcholstwo i deliberowanie nad sprawami, o których nikt nie ma pojęcia. Brakuje tylko podgolonych głów i machania szablami. Reszta bez zmian – żałośnie, jak drzewiej bywało. Zapraszam zatem na spacer po dawnych sejmowych salach, by zobaczyć Polaków portret własny.  Będzie i strasznie, i śmiesznie, a przy tym niebezpiecznie.

W XVII w. nie było wątpliwości: Bóg najpierw stworzył Polskę, a potem resztę świata. Byliśmy gwiazdą wskazującą drogę innym narodom, w niebie mówiono językiem Reja. Gdy inne narody toczył rak absolutyzmu, u nas niczym egzotyczny kwiat kwitła demokracja szlachecka. Jej źrenicą była zasada liberum veto, niepozwalająca podjąć na sejmie uchwały bez zgody wszystkich posłów. Bo przecież każdy szlachcic w Polsce miał takie same prawa i jego głos liczył się na równi z innymi. Początkowo przestrzegano jej ze względną skrupulatnością, czasami przymykając oko na protesty pojedynczych oponentów. W 1652 r. poseł Siciński wykrzyczał swoje najgłośniejsze w historii liberum veto i od tego czasu zasada ta stała się świętością. Czasami nie pozwalała na podjęcie uchwały, innym razem doprowadzała do nieukonstytuowania się sejmu. Wystarczyło, że jakiś poseł ciemny jak noc krzyknął „nie ma zgody na sejm", dając upust swej wolności, i trzeba było rozjechać się do domów. Protest nie wymagał uzasadnienia.

Powody zrywania sejmów bywały zaskakująco błahe. Jędrzej Kitowicz podaje, że w 1758 r. poseł Dylewski przez trzy dni nie pozwalał na zawiązanie sejmu z tego powodu, że pijarzy przez pomyłkę w kalendarzu politycznym nie umieścili jego nazwiska. Jak gdyby drukowanie kalendarzy było sprawą całej Rzeczpospolitej. I nie szło ubłagać oponenta, aż w końcu wydrukowano poprawione kalendarze.

Nie lepsza była kultura obrad. Gdy głód doskwierał, wyciągano z kieszeni posiłki czy też kupowano coś od sprzedawców wałęsających się wokół. Sporo zamieszania robiło otwieranie piwa w butelkach, które pryskało jak „gdyby z sikawki po głowach i sukniach, (...) poruszyło bliskich do ucieczki, a stąd do zamieszania i śmiechu całej izby, z przerwaniem nieraz mowy oratora" – wspominał Kitowicz.

Nie należał do rzadkich widok „posłów dobywających gazety, czytających listy, z założonymi rękami gawędzących między sobą, rozpierających się, ziewających, a nawet usypiających spokojnie". Czyli wszystko jak dziś.

Czasami jednak  atmosfera się ożywiała. Bo gdy nie szło przekonać innych do swoich racji, sięgano po szable, padały groźby, wyzwiska, przekleństwa i sala obrad stawała się jarmarkiem. Angielski poseł Woodward pisał: „Cieszę się, że mogłem oglądać ten bałagan, bowiem myślę, że na całym świecie nie ma niczego podobnego (...).  Jest rzeczą pewną, że póki będę żył, nie zapomnę najdziwniejszej sceny, jaką mieliśmy w Grodnie. Podróżnicy mogą opowiadać, ale kto na własne oczy nie widział polskiego Sejmu, nie może mieć o tym najmniejszego wyobrażenia".

Jan Chryzostom Pasek wspomina o awanturze sejmowej, po której „senatorowie powyłazili spod krzeseł, spod karet, w pół ledwie żywi i pojechali do gospód". W podobnym tonie relacjonował obrady Lengnich: „Elekcja rzadko bywa bez zamieszania, ale trafiają się zabójstwa, rąbanie bez kary, sami nawet senatorowie bywają w niebezpieczeństwie".

Trudno się dziwić takim zajściom, skoro posłowie była to – według relacji Kajetana Koźmiana – generacja tonąca, „we wszystkich politycznych wadach zeszłych wieków, wyzuta ze wszystkich zalet oświecenia: męstwa, wyobrażeń o cnocie i honorze, skażona i spodlona pijaństwem, pieniactwem, rozpustą, fanatyzmem, chciwością, przekupstwem...". F. Jezierski dodawał, mając na myśli szlachtę gołotę, że byli to „żebracy, próżniacy, pijacy, a często nawet hultaje".  Czy dziś jest inaczej?

Jak łatwo się domyślić, W XVIII w. sejm był w powszechnej pogardzie, a społeczeństwo jawnie manifestowało swoje niezadowolenie. Śledzący obrady nieraz rzucali jabłkami i gruszkami w posłów. Delikwent trafiony w wygolony łeb wołał do marszałka, domagając się ukarania zniewagi. „Marszałek w samej rzeczy i wszyscy posłowie uznawali w tym rzucaniu obrazę majestatu Rzeczpospolitej, (a) nie tylko głowy jmpana posła..." – wspomina J. Kitowicz. Lecz sztuką było niemożliwą wytropienie sprawcy, który siedział jak trusia.

Od czasu do czasu uchwalano przepisy  mające gwarantować porządek. Dzięki nim możemy dowiedzieć się, jakie przewinienia mieli posłowie na swoim sumieniu. I tak też zakazywano: zakłócania obrad, spoliczkowania, wywoływania kłótni, zadania razów silnych, złośliwego uderzenia... Konstytucja z 1507 r. zabroniła przybywania z bronią na sejm, albowiem coraz częściej używano jej jako argumentu w dyskusji. Zakaz ten okazał się bardzo dotkliwy, bo jak tu przekonywać innych do swoich racji bez machania szablą. Stąd też szlachta szybko dokonała korzystnej dla siebie wykładni, uznając, że ograniczenie dotyczy broni palnej, a nie białej.

Minęły już czasy panów Pasków i sejmów, na których koronnym argumentem w dyskusji były szable. Niby tak odległe, a jakże bliskie są wzory zachowań, wciąż aktualne pozostają słowa Wacława Potockiego: „Na poły ludzi młodych siada (w sejmie) i nieuków, miasto (zamiast) sądów i rady, więcej swarów i huków".

Autorka jest radcą prawnym z Krakowa, ?autorką bloga historyczno-obyczajowego ?www.lisak.net.pl/blog

Prywata, warcholstwo i deliberowanie nad sprawami, o których nikt nie ma pojęcia. Brakuje tylko podgolonych głów i machania szablami. Reszta bez zmian – żałośnie, jak drzewiej bywało. Zapraszam zatem na spacer po dawnych sejmowych salach, by zobaczyć Polaków portret własny.  Będzie i strasznie, i śmiesznie, a przy tym niebezpiecznie.

W XVII w. nie było wątpliwości: Bóg najpierw stworzył Polskę, a potem resztę świata. Byliśmy gwiazdą wskazującą drogę innym narodom, w niebie mówiono językiem Reja. Gdy inne narody toczył rak absolutyzmu, u nas niczym egzotyczny kwiat kwitła demokracja szlachecka. Jej źrenicą była zasada liberum veto, niepozwalająca podjąć na sejmie uchwały bez zgody wszystkich posłów. Bo przecież każdy szlachcic w Polsce miał takie same prawa i jego głos liczył się na równi z innymi. Początkowo przestrzegano jej ze względną skrupulatnością, czasami przymykając oko na protesty pojedynczych oponentów. W 1652 r. poseł Siciński wykrzyczał swoje najgłośniejsze w historii liberum veto i od tego czasu zasada ta stała się świętością. Czasami nie pozwalała na podjęcie uchwały, innym razem doprowadzała do nieukonstytuowania się sejmu. Wystarczyło, że jakiś poseł ciemny jak noc krzyknął „nie ma zgody na sejm", dając upust swej wolności, i trzeba było rozjechać się do domów. Protest nie wymagał uzasadnienia.

Opinie Prawne
Maciej Gawroński: Za 30 mln zł rocznie Komisja będzie nakładać makijaż sztucznej inteligencji
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Prawne
Wojciech Bochenek: Sankcja kredytu darmowego to kolejny koszmar sektora bankowego?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Sędziowie 13 grudnia, krótka refleksja
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Zero sukcesów Adama Bodnara"
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Prawne
Rok rządu Donalda Tuska. "Aktywni w pracy, zapominalscy w sprawach ZUS"