Prywata, warcholstwo i deliberowanie nad sprawami, o których nikt nie ma pojęcia. Brakuje tylko podgolonych głów i machania szablami. Reszta bez zmian – żałośnie, jak drzewiej bywało. Zapraszam zatem na spacer po dawnych sejmowych salach, by zobaczyć Polaków portret własny. Będzie i strasznie, i śmiesznie, a przy tym niebezpiecznie.
W XVII w. nie było wątpliwości: Bóg najpierw stworzył Polskę, a potem resztę świata. Byliśmy gwiazdą wskazującą drogę innym narodom, w niebie mówiono językiem Reja. Gdy inne narody toczył rak absolutyzmu, u nas niczym egzotyczny kwiat kwitła demokracja szlachecka. Jej źrenicą była zasada liberum veto, niepozwalająca podjąć na sejmie uchwały bez zgody wszystkich posłów. Bo przecież każdy szlachcic w Polsce miał takie same prawa i jego głos liczył się na równi z innymi. Początkowo przestrzegano jej ze względną skrupulatnością, czasami przymykając oko na protesty pojedynczych oponentów. W 1652 r. poseł Siciński wykrzyczał swoje najgłośniejsze w historii liberum veto i od tego czasu zasada ta stała się świętością. Czasami nie pozwalała na podjęcie uchwały, innym razem doprowadzała do nieukonstytuowania się sejmu. Wystarczyło, że jakiś poseł ciemny jak noc krzyknął „nie ma zgody na sejm", dając upust swej wolności, i trzeba było rozjechać się do domów. Protest nie wymagał uzasadnienia.
Powody zrywania sejmów bywały zaskakująco błahe. Jędrzej Kitowicz podaje, że w 1758 r. poseł Dylewski przez trzy dni nie pozwalał na zawiązanie sejmu z tego powodu, że pijarzy przez pomyłkę w kalendarzu politycznym nie umieścili jego nazwiska. Jak gdyby drukowanie kalendarzy było sprawą całej Rzeczpospolitej. I nie szło ubłagać oponenta, aż w końcu wydrukowano poprawione kalendarze.
Nie lepsza była kultura obrad. Gdy głód doskwierał, wyciągano z kieszeni posiłki czy też kupowano coś od sprzedawców wałęsających się wokół. Sporo zamieszania robiło otwieranie piwa w butelkach, które pryskało jak „gdyby z sikawki po głowach i sukniach, (...) poruszyło bliskich do ucieczki, a stąd do zamieszania i śmiechu całej izby, z przerwaniem nieraz mowy oratora" – wspominał Kitowicz.
Nie należał do rzadkich widok „posłów dobywających gazety, czytających listy, z założonymi rękami gawędzących między sobą, rozpierających się, ziewających, a nawet usypiających spokojnie". Czyli wszystko jak dziś.