Przez część strajku byłem szefem służby porządkowej. Wchodziłem także w skład komitetu strajkowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego.
Czyli odpowiadał pan za dyscyplinę?
Gasiłem światło podczas ciszy nocnej. Ten pierwszy strajk był jeszcze w miarę spokojny. Sytuacja stała się groźniejsza tuż po wprowadzeniu stanu wojennego. Okupowaliśmy wydział prawa od 14 do 15 grudnia. Około godziny szesnastej drugiego dnia strajku rozpoczął się atak ZOMO. Część studentów za namową pani dziekan i biskupa opuściła wydział. Część z nas jednak została. Pamiętam, że wiązałem na wahadłowych drzwiach wejściowych węzeł żeglarski na takim grubym wężu strażackim, który potem przywiązałem jeszcze do filarów wewnątrz budynku. To oczywiście nie mogło na długo powstrzymać zomowców. Prześlizgnęliśmy się do drugiej części budynku, tarasując wąskie przejście krzesłami. Zanim zomowcy przedostali się naszym śladem, dotarliśmy do rektoratu. Pracownicy naukowi schowali nas w sali podstawowej organizacji partyjnej.
Nie ponieśliście później żadnych konsekwencji?
Tuż po strajku wydostaliśmy się bezpiecznie bocznym wyjściem. Pomagali nam tramwajarze – hamowali, dzięki czemu udawało nam się wskoczyć i odjechać w bezpieczne miejsce. Przed uniwersytetem odbywało się jednak regularne pałowanie, polewanie wodą. Było 17 stopni mrozu, koleżankom rajstopy przymarzały do nóg... Nas jednak wtedy to ominęło. Atmosfera na Uniwersytecie Łódzkim była taka, że nic nam, jako studentom, nie zrobiono. Zresztą pisałem później pracę magisterską o stanach nadzwyczajnych z krytyką stanu wojennego. Bardzo dobrze wspominam uczelnię i wykładowców.
A jak to się stało, że trafił pan właśnie na wydział prawa? Brał pan pod uwagę coś innego?