Jeśli „pigułka dzień po" była do tej pory na receptę, to decyzja o rezygnacji z recepty, czy to władz Unii, czy Warszawy, powinna być podejmowana i wprowadzana w sposób cywilizowany.
A więc nie pokrętnie, z zaskoczenia, ale z wyprzedzeniem, po społecznej dyskusji.
Recepta to sprawa poważna, tym bardziej gdy dotyczy środka dla jednych antykoncepcyjnego, a dla innych wczesnoporonnego. Nie będę rozstrzygał tej kwestii – to zostawiam specjalistom, skupię się na metodzie legislacyjnej. Tym bardziej że dotyka spraw drażliwych społecznie, politycznie i ideowo. Kwestii uzgodnionej utrzymywanym od 20 lat tzw. kompromisem aborcyjnym, o który nie było łatwo.
Niewiele jest spraw poważnych, w których udało się ustanowić i utrzymywać pokój społeczny. Jeśli nawet zatem Unia zaskoczyła polskie władze, to po to mamy tylu urzędników i dyplomatów, aby informowali społeczeństwo, co akurat smaży Bruksela i czym nas może uraczyć. Jeśli jednak Unia już podjęła decyzję, która dotyka tak drażliwej dla Polaków kwestii, to władze polskie powinny były nam szybko i klarownie wyjaśnić, co ona znaczy, jakie Polska ma prawne i faktyczne pole manewru. Nie jest przecież tak, że wszystkie unijne dyrektywy są wdrażane z automatu. Władze powinny zaprezentować wszystkie opcje, a nie obwieszczać, jak resort zdrowia, jakoby jedyną możliwość: że jeśli nie ma krajowych regulacji, to „pigułki dzień po" będą bez recepty.
Musiało upłynąć trochę czasu, aż rząd się zreflektował i premier Ewa Kopacz powiedziała, że trwają jednak prace legislacyjne nad regulacją dostępu do pigułek, z gwarancjami bezpieczeństwa dla pacjentek, ale też ograniczeniem dostępności pigułki dla nieletnich.