Kilka dni temu na nowo wybuchła afera podsłuchowa. Prokurator udostępnił akta sprawy adwokatom, ci pokazali je dalej klientom, w efekcie obywatele mogli sobie poczytać w internecie, kto z kim i o czym rozmawiał. Prokuratura się broni. Sama i ustami Andrzeja Seremeta, który może nawet za całą sprawę stracić stanowisko. Rok temu w czerwcu, tłumaczą prokuratorzy, weszło w życie zmienione prawo.

Teraz prokurator może odmówić dostępu do akt tylko w dwóch przypadkach. Po pierwsze, kiedy może to zagrozić prawidłowemu tokowi postępowania, po drugie – kiedy dostęp taki zagrozi państwu. Każdą ze swoich decyzji śledczy musi merytorycznie i rozsądnie uzasadnić. Jeśli tego nie zrobi, sąd, do którego odwoła się niezadowolony adwokat, może uchylić decyzję prokuratora. – Najpierw ustawodawca zmienia prawo i każe nam je stosować. Teraz za to ponosimy odpowiedzialność – żalą się prokuratorzy.

Czy mają rację? Zasadniczo tak. Dostęp do akt ma być szeroki, bo Polska jako państwo prawa musi respektować wysokie standardy praw człowieka. Nie zwalnia to jednak śledczych z wyjątkowej staranności, kiedy chodzi o sprawy wyjątkowe, a taką właśnie była sprawa taśmowa.

Prokurator co do zasady powinien udostępnić akta stronie postępowania. Inną sprawą jest pozwolenie na sporządzenie kopii, wydania odpisów, a także wydanie akt w formie elektronicznej. I właśnie w tym momencie powinien odezwać się rozsądek. Ze względu na dobro toczącego się postępowania albo na ważny interes państwa prokurator mógł ograniczyć ich kopiowanie. Do sieci nie trafiłyby fragmenty stenogramów rozmów polityków, protokoły przesłuchań czy dane świadków. A tak mleko się rozlało, a nowy proces karny, jeszcze zanim wszedł w życie, przestraszył tych, którzy mają korzystać z jego przepisów.